Któż z nas nie chciałby zaznać prawdziwej miłości. Głębokiej, cierpliwej, odwzajemnionej. Mądrej i sycącej. Tylko jak to jest z tą miłością, skoro z jednej strony wszyscy o niej marzymy, a z drugiej potrafi nas ona ranić i zostawiać po sobie zgliszcza jak mało co na tym świecie. 

Czy miłość nie powinna wprawiać nas w poczucie dobrostanu i spełnienia, nie powinna nas wypełniać, otwierać, rozwijać duchowo i relacyjnie? Czy to właśnie nie dzięki miłości powinniśmy stawać się lepszymi ludźmi? 

Miłosne uzależnienie, bo o nim dziś będzie mowa, w swej strukturze przypomina uzależnienie od każdej innej substancji. I jak każde uzależnienie niesie ze sobą przykre skutki. Historie, które słyszę w gabinecie, to zwykle obrazy pełne lęku, niepewności i potrzeby znalezienia okruchów jakiejkolwiek stałości. I choć te opowieści różnią się od siebie, to jednak wspólnie przechodzą przez punkt, w którym ktoś przekonał każdą z tych osób, że zaspokojenie cudzych potrzeb jest ważniejsze od jej własnych. 

Zjawisko dotyczy głównie kobiet, bo to one, z wyuczonym w dzieciństwie skryptem uległości i brakiem poczucia sprawstwa, będą doświadczać silnej zależności emocjonalnej od swojego partnera. Będą osaczać go swoją miłością, głęboko przeżywać nieustanny ciąg kolejnych rozstań i powrotów, będą go kontrolować i fantazjować na jego temat, bez końca tworząc utopijne wizje przyszłości. I nawet kiedy zapadną na depresję, apatię, bezsenność czy stany lękowe, nie będą potrafiły się z tej relacji uwolnić, odbierając sobie tym samym szansę na wyleczenie. 

Niedostępni emocjonalnie rodzice, warunkowa uwaga czy doświadczenie bycia niewidoczną w domu rodzinnym, nadmierny krytycyzm, lęk, przemoc i poczucie wstydu – to wszystko doprowadza wiele kobiet do przekonania, że one same nie są w stanie samodzielnie funkcjonować. Często nie są też świadome wszystkich tych deficytów, które wniosły w swoje dorosłe życie, uciekając spod kurateli rodzicielskiej w ramiona pierwszego mężczyzny, który spojrzał na nie łaskawszym okiem. Pozostaje też pytanie, na ile był to świadomy wybór, a na ile chęć jak najszybszego wyrwania się z domu rodzinnego. Takiej kobiecie trudno jest uwierzyć w to, że może żyć inaczej i że wejście w schemat uzależniającej miłości wcale nie jest przysłowiowym złapaniem pana Boga za nogi. 

Co jest paliwem dla takich związków i dlaczego mimo toksyczności wcale nieczęsto się one rozpadają? Czy to oznacza, że są szczęśliwe? Nie są. Związek powinien stanowić wartość dodaną do naszego życia, być źródłem inspiracji, przyjaźni i więzi. Gdy ktoś nie jest w stanie wyobrazić sobie samodzielnego życia i „kocha”, ponieważ nie umie inaczej funkcjonować, to może oznaczać, że całkowicie zatracił siebie. I tak też najczęściej jest. 

Miłość nie wzrasta na lęku. A w tego typu relacji jedno jest obsesyjnie wręcz owładnięte lękiem o to, aby jej nie stracić. Uzależnionych od miłości łączą trudne doświadczenia z przeszłości, a w dorosłym życiu pragną oni związku, który zapewni im poczucie bezpieczeństwa. Zarazem budują go w sposób zaborczy, opierający się bardziej na usidleniu niż na zdrowiej bliskości. Nieświadomie wybierają też partnera, który nie jest w stanie się do nich zbliżyć i stworzyć zdrowej relacji. 

Jeśli na ołtarzu miłości składam siebie, jeśli jedynym źródłem moich uczuć, źródłem odniesienia jest drugi człowiek, to można powiedzieć, że sytuacja jest zła. Moja samoocena będzie bowiem całkowicie zależała od drugiej osoby i jej zachowania. Tak jak i moje szczęście oraz poczucie życiowego spełnienia. Zależność emocjonalna z każdym dniem będzie rosła. Zaniżone poczucie własnej wartości, lęk i rozmyte własne granice sprawiają, że kobiety będące w takich związkach dochodzą do wniosku, że jeśli będą w sekundę wyczuwać potrzeby partnera, jeśli będą je ze wszystkich swych sił zaspokajać, zanim on jeszcze nawet pomyśli, to zasłużą na to, by być wartymi i zasługującymi na miłość. W końcu tak bardzo się starają i poświęcają. A przecież tylko chcą być kochane. 

I tak mijają całe lata, nawet dekady, a wraz z tymi dekadami przychodzą poczucie upokorzenia, frustracji, zawodu, zmęczenia i odarcia z godności. Bo rola w związku, która na początku wyglądała bajkowo, dziś już tak nie wygląda, powodując coraz większe emocjonalne spustoszenie. Szybko okazuje się bowiem, że od lęku wcale nie udało się uciec i że z biegiem lat ten zamiast maleć to rośnie. Partnerka zaczyna się bowiem obawiać, że mężczyzna ją opuści, odrzuci, czy też znajdzie sobie życie alternatywne, które w wolnym czasie będzie realizował. 

Lata biegną i w takiej kobiecie, nawet jeśli tliła się jakaś nić nadziei na inne życie, na lepsze jutro, to dziś się już nie tli. Ona marzy już tylko o tym, aby jakoś przetrwać. Im więcej ma deficytów, im więcej braków emocjonalnych z rodzinnego domu, tym bardziej kurczowo będzie się trzymać partnera. 

Gdzie zatem leży granica między zdrową zależnością, a emocjonalnym uzależnieniem? W skrócie można powiedzieć, że w zdrowej relacji każde z partnerów utrzymuje poczucie swojej pełności i zarazem odrębności, jednocześnie pozwalając sobie na przyjmowanie pomocy ze strony partnera w sytuacjach, kiedy jedna lub druga osoba tego potrzebuje. Mamy świadomość, że druga strona widzi nasze słabości, a jednocześnie ufamy, że tej wiedzy przeciw nam nie wykorzysta. Poświęcanie się jest pułapką i zazwyczaj działa dokładnie odwrotnie, niż byśmy chcieli. 

Dlaczego tak się dzieje? Poczucie satysfakcji i spełnienia osoby, która non stop się poświęca, z czasem maleje. Co więcej, zadowalanie innych (również z czasem) zaczyna frustrować, gdyż nie spotyka się z docenieniem jej wysiłków. Wyobraźmy sobie sytuację, w której jedna z osób uzależnia się od obecności drugiej, przywiera do niej. Wszystko chce robić wspólnie, a jej rytm dnia jest podporządkowany oczekiwaniu na powrót partnera z pracy. Źle reaguje na wszelkie próby oddzielenia, wpuszczenia do tej relacji odrobiny powietrza, żyje w nieustannym napięciu. Robi wszystko, aby uszczęśliwić tę drugą stronę, ogarniając rzeczywistość w taki sposób, aby partner zawsze był umiejscowiony w centrum wszechświata. 

Do czego taki proces może doprowadzić? Do zmęczenia tej drugiej strony i narastania w niej frustracji, poczucia zamknięcia w złotej klatce. Jak dołożymy do tego zazdrość, manipulacje i wszelakiego rodzaju szantaże to atmosfera w takim związku robi się bardzo, ale to bardzo gęsta. Rozładowują ją cyklicznie odbywające się związkowe/rodzinne awantury. I tak przynajmniej jedna z osób, a najczęściej obydwie używają drugiej osoby do swojej własnej regulacji emocjonalnej. 

Wiele uzależnionych od miłości kobiet mierzy się z problemem emocjonalnym, który można by opisać następująco: znaczę coś tylko wtedy, kiedy jestem z związku. W innym wypadku nie jestem nic warta. Warto jednak aby pamiętały o tym, że każdy nałóg, także nałóg kochania, niszczy życie i że pomiędzy stwierdzeniem „kocham Cię, bo Cię potrzebuję”, a „potrzebuję Cię, bo Cię kocham” jest ogromna emocjonalna przepaść. 

Aleksandra Szewczyk, psycholog