Znam takich, co na czekaniu zęby zjedli, a sztukę „poczekalnianą” opanowali do mistrzostwa. Takich, którzy całe swoje życie na coś czekają, zwykle z miernym skutkiem, ale za to są posiadaczami obiecujących nigdy nie zrealizowanych marzeń.
To trochę tak, jakby wszystkie te osoby żyły w smutnej, szarej i nudnej poczekalni, siedząc w kątku i przyglądając się, kiedy zostanie wywołane ich nazwisko. Gorzej, jak nikt o nie się nie upomni. I co wtedy? Nic, a w zasadzie to może i dla niektórych lepiej.
I tak czekają dalej, stawiając sobie wciąż i wciąż kolejne warunki niezbędne do podjęcia działania. „Będę zwiedzać świat, ale najpierw muszę się nauczyć angielskiego” – i się nie uczy. „Kocham gotować i marzy mi się prowadzenie przytulnej knajpki” – i nie otwiera, nie myśli, jak można by się za to zabrać. W ten oto sposób nasze plany, marzenia, ambitne i mniej ambitne projekty mieszkają sobie, odłożone na później, a często na wielkie nigdy, w poczekalni życia.
A czas biegnie i nieodwracalnie ucieka nam przez palce. Im jesteśmy starsi, tym szybciej. Co do jednego możemy być zgodni, a mianowicie, że czasu nigdy nie będziemy mieć w nadmiarze, i że nie można go zatrzymać, ani cofnąć. Nie doceniamy jego upływu, a jak jeszcze jesteśmy młodzi, pojęcie czasu w ogóle nie istnieje, co w młodości jest akurat fantastyczne. Bardzo długo mamy w życiu poczucie, że jeszcze wszystko przed nami, że się dopiero wydarzy. Do czasu. Bo któregoś pięknego dnia przychodzi moment, kiedy orientujemy się, że więcej już jednak za nami, że przed nami mniej. A my dalej czekamy. Tylko do kiedy? Do którego momentu? Do jakiego zdarzenia?
Skoro zatem w wielu przypadkach tak się dzieje, to warto się zastanowić nad tym, co jest źródłem tej biernej, wyczekującej życiowej postawy. I czy przypadkiem nie zwalnia nas ona całkowicie z przymusu zrobienia w danej sprawie czegokolwiek, a potem z wzięcia na siebie odpowiedzialności z tytułu podjętych działań? Bo skoro czekamy na lepsze czasy, albo na sprzyjające okoliczności, albo na… (w zasadzie możemy tu wstawić każdy argument), to znaczy, że nie musimy nic robić. Możemy spokojnie czuć się zwolnieni. I już. I tyle.
Wystarczy mamić się nadzieją, że ktoś, że coś, że kiedyś odmieni się nasz los, albo że nadejdzie ten mityczny święty spokój, a wtedy ruszymy z kopyta aż się kurz podniesie. I często na pobożnych życzeniach się kończy, bo święty spokój albo ta odpowiednia chwila nie nadchodzą, a my dalej żyjemy mrzonkami. Tylko że taka postawa niesłychanie demobilizuje i skłania nas do biernego poddawania się życiu, do rezygnacji z działania w jego kształtowaniu, w kształtowaniu naszej rzeczywistości. I jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jest to jednak mocno zubażające.
Stagnacja, bierność prowadzą nas w konsekwencji do poczucia bycia wciąż niespełnionym i z tego powodu nieszczęśliwym, a na mrzonkach i marzeniach może nam minąć całe życie. Co więcej, im dłużej siedzimy i czekamy, tym trudniej jest nam się ruszyć. Bo stan umysłu już jakby inny. I motywacja także, bo energię, którą moglibyśmy spożytkować na coś produktywnego, zmarnotrawiliśmy na czekanie. I tak sobie zastygamy gdzieś na przystanku życia, funkcjonując z dnia na dzień. Życie jakoś przeleci i… no właśnie. Przeleci i nie wróci.
Niepodejmowanie działań, funkcjonowanie oparte na snuciu planów, aby potem ich nie zrealizować, jest formą biernego radzenia sobie z wysiłkiem, którego przecież wcale nie chcemy podjąć, jest też świetną obroną przed ryzykiem i ewentualną porażką. Ale czy można w życiu coś osiągnąć nie ryzykując choćby minimalnie? Żyjemy sobie zatem w zawieszeniu, w jakimś międzyczasie i bez widocznego na horyzoncie portu do którego żeglujemy. W marazmie, który prawdopodobnie dla niektórych stanowi formę obrony przed szybkim i hałaśliwym światem, w którym często są nam stawiane wysokie wymagania.
Tylko że życie jest podarunkiem, jest nam dane na jakiś czas (wcale przecież niespecjalnie długi jak się nad tym głębiej zastanowić) i fantastyczną sprawą jest po pierwsze, zdawać sobie z tego sprawę, a po drugie, umieć się w tym życiu zrealizować. I warto pamiętać, że ze zwlekaniem ze wszystkim, czy też z prokrastynowaniem, jak nazywamy niekończące się odwlekanie różnych działań, jest nam z wiekiem coraz bardziej po drodze.
A zdaje się też, że czekanie niektórzy z nas tak bardzo mają we krwi, że ujawnia się ono nawet w codziennych drobiazgach. Na przykład wtedy, kiedy kupujemy piękną sukienkę, po czym wkładamy ją do szafy, aby czekała na odpowiednią okazję, na ten wyjątkowy czas, kiedy będzie można się w nią ubrać i ładnie wyglądać. A ten moment będzie albo raz w życiu, albo w ogóle go nie będzie. I co wtedy? Sukienka może poczekać, życie jednak na nas nie poczeka.
Może warto byłoby zatem przestać stawiać sobie tyle warunków. Że zrobię to czy tamto jak schudnę, albo jak uzbieram taką czy inną ilość pieniędzy, albo że zacznę podróżować, jak kogoś poznam. Bo teraz jestem sama i w sumie to co będę tak sama podróżowała. A może poznasz kogoś w podróży? No ale najpierw musisz w nią wyruszyć. I tak zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, że przez te wszystkie „jeśli” albo „kiedy to czy tamto” tracimy chwilę bieżącą, tracimy tu i teraz.
Wyjście z tej smutnej życiowej poczekalni jest warte zachodu i każdy, kto z niej wyszedł, doskonale o tym wie. Z tą nieustającą niegotowością trzeba się zmierzyć, bo ona paraliżuje. A przecież niemądre jest przeżycie życia będąc na nie ciągle niegotowym. Nie wiemy, co jest po tamtej stronie lustra. A skoro nie wiemy, to mądrze jest traktować życie jako jedno jedyne, które mamy, a nie jako próbę generalną przed występem finałowym.
Tak sobie czasem myślę, że człowiek to jednak skomplikowana istota, która rzeczywistość często ma za nic i ciągle sądzi, że gdzieś – za górami, za lasami –są właśnie te ważne rzeczy. I że jak jeszcze trochę poczeka, to ten lepszy, ten odpowiedni moment na przeżycie życia przyjdzie. Otóż nie, on sam z siebie nie przyjdzie.
Trzeba ze wszystkich sił i na miarę swoich możliwości próbować żyć świadomie i z jakimś planem. Niechby kulawym, ale jednak. Przecież plany można w trakcie ich realizacji zmieniać i dostosowywać. I to też jest piękne. Trzeba jednak wyjść z poczekalni i zacząć żyć świadomie. Bo jeśli uciekamy od tego, co się z nami teraz dzieje, jeśli nie wiemy, czego chcemy, a czego nie chcemy, co nas boli, a co nas cieszy, to wtedy nie my popychamy życie, lecz życie popycha nas.
Aleksandra Szewczyk, psycholog