W Belgii ponad pół wieku temu wyjątkowy złodziej skradł wyjątkowy obraz. Zrobił to dla milionów, które chciał przekazać milionom cierpiącym na drugim końcu świata. Przyciągnął uwagę całego kraju i zaskarbił jego sympatię dla wyższej sprawy, ale sam okazał się postacią tragiczną. 

Upływa lato 1971 r. Media wypełniają wstrząsające obrazy z wyzwoleńczej wojny Pakistanu Wschodniego, czyli Bangladeszu. W ludobójstwie zgotowanym mu przez Pakistan Zachodni ginie co najmniej kilkaset tysięcy ludzi, miliony uciekają i cierpią głód. W Nowym Jorku George Harrison i Ravi Shankar organizują koncert charytatywny, który stanie się pierwowzorem późniejszych imprez tego typu. 

Tymczasem w Brukseli rozpoczyna się druga edycja Europalii, festiwalu sztuki, którego głównym bohaterem jest w owym roku Holandia. Stolica Belgii wystawia dzieła mistrzów holenderskich, w tym wypożyczony po raz pierwszy z Amsterdamu „List miłosny” Johannesa Vermeera. Warty ponoć 270 milionów franków, czyli około 36 milionów euro w dzisiejszych realiach. 

Dla 21-letniego Mario Roymansa z wioski na wschodzie Belgii kontrast czarno-białych zdjęć w TV jest nie do zniesienia. Tam zagłada i walka o przetrwanie, tu perwersyjnie droga rozrywka elit. 

W przypływie aktywizmu udaje mu się jednak połączyć jedno z drugim i obmyślić plan, w którym luksus pomoże ulżyć cierpieniu. 

23 września Mario długo zwiedza brukselskie Muzeum Sztuk Pięknych. W samym „Liście miłosnym” nie widzi nic specjalnego, w ogóle sztuka średnio go interesuje. Niedaleko obrazu wyczuwa za to luźny panel, za nim schowek na szpargały. Gdy galeria zaczyna się wyludniać, Mario znika za panelem i czeka na koniec zwiedzania. Za schowkiem odkrywa jeszcze przejście na niepilnowane poddasze, z niego wystarczających rozmiarów okienko na zewnątrz. Aż ciężko uwierzyć, że wszystko może pójść tak łatwo. 

Muzealne instalacje alarmowe to na razie melodia przyszłości. A po kilku godzinach w schowku Roymans już wie, w którym momencie patrolujący sale strażnicy znajdą się najdalej od Vermeera. Ma parę minut. Mimo że obraz niewielki, 38 na 44 cm, to razem z ramą niepostrzeżenie raczej go z Brukseli nie wywiezie. Chwilę siłuje się ze zszywkami, ostatecznie wyciąga nóż do wykładziny i wycina płótno. Przez okienko z poddasza zjeżdża po przygotowanej zasłonie. Jest środek nocy, nikt nic nie zauważył, złapany taksówkarz jest tylko trochę zdziwiony, że młodego pasażera stać na kurs na oddaloną o 80 kilometrów limburską prowincję. 

Nazajutrz kuratorzy, prokuratorzy i media studiują wyrwę po obrazie. Innych śladów brak, to musiała być robota zawodowca. Popołudniu wystawa ponownie otwiera się dla publiki, a ta tłumnie wpatruje się w puste miejsce na ścianie (rama poszła do analizy). Największą atrakcją Europaliów staje się obraz, którego nie ma. 

Dzwonią pierwsi żartownisie utrzymujący, że to oni mają Vermeera. Do redakcji „Le Soir” zatelefonował ktoś, kto popisuje się znajomością szczegółów kradzieży. Przedstawia się jako Tijl z Limburgii, od Tijla Uilenspiegela – Dyla Sowizdrzała, baśniowego szelmy, który grał na nosie możnym, a w belgijskim wariancie legendy – wojownika o niepodległość od szesnastowiecznej hiszpańskiej opresji. 

Dziennikarz „Le Soir” domaga się dowodu i przystaje na spotkanie tej samej nocy. Gdy dojeżdża w umówione miejsce w lesie, Tijl pokazuje mu płótno w świetle samochodowych reflektorów. I przekazuje żądania: 200 mln franków przelanych przez ubezpieczyciela obrazu na uchodźców z Bangladeszu oraz uruchomienie przez brukselskie i amsterdamskie muzea kampanii przeciw głodowi na świecie. 

Czytelnikom „Le Soir” i w ogóle Belgom zaczyna podobać się współczesny Dyl Sowizdrzał. Szybko znajduje on też naśladowców – upłynął tydzień, a z kościoła w Mechelen zginęło dziewięć obrazów, w tym jeden Rubensa. 

Po upływie następnego tygodnia Mario Roymans powtarza postulaty w redakcjach „De Standaard” i „Het Nieuwsblad”. Precyzuje, że zlecenie przelewu ma się odbyć na antenie publicznej telewizji. Pozbawiona poważnego tropu policja gra na czas, a ubezpieczyciel kwestionuje autentyczność płótna, które redaktor „Le Soir” mógł sfotografować tylko w mroku. Mario przygotowuje więc obrys wyciętego obrazu i zostawia go w ujawnionym później miejscu. 

Mijają godziny, Roymans traci cierpliwość i instynkt zachowawczy. Z telefonu na stacji benzynowej dzwoni do radia. Jeszcze raz próbuje się uwiarygodnić i zaręcza, że nie jest pospolitym złodziejem. Dziennikarze przeciągają rozmowę, a przysłuchują się jej również pracownicy stacji benzynowej, którzy zaczynają kojarzyć fakty. Alarmują sąsiadów, a Mario w popłochu ucieka na skuterze. Zdesperowany kontaktuje się jeszcze z redakcją „La Dernière Heure” i grozi kradzieżą kolejnych Vermeerów, bo rzekomo ma już na nich kupców w Ameryce. Ostatni telefon wykonuje do siostry, przed którą się demaskuje, a ona dzwoni na policję w obawie o jego życie. 

Krótka obława wygląda jak z komedii o żandarmach, bo też i wtedy w Belgii za przestępcami uganiali się żandarmi. Za Mario na skuterze pędzi na sygnale citroen-kaczka, w Belgii zwana kózką. Akcja kończy się w oborze opactwa Herkenrode, gdzie ściganego funkcjonariusze wyciągnęli spod siana i gnoju. Tego samego dnia wskazał on kryjówkę „Listu miłosnego” – w poszewce na poduszkę, pod materacem, w pokoiku za recepcją motelu, w którym nocował i pracował jako kelner od kilku dni. 

Kraj ogarnęły demonstracje poparcia, graffiti „Niech żyje Tijl” i nagły wzrost zainteresowania klęską w Azji. Redakcje zasypywano listami i telefonami z prośbami o uniewinnienie Mario, a adwokaci chcieli bronić go pro bono. Uczestnicy manifestacji w Hasselt przebrali się w kostiumy Dyla Sowizdrzała, a jedna z organizacji obrazowo podsumowała wydarzenia ostatnich tygodni: „Tijl wybił kosztowne okno, abyśmy mogli wyjrzeć na zewnątrz”. 

Z drugiej strony na stacji benzynowej, gdzie rozpoczęła się pogoń za Tijlem odbierano groźby i głuche telefony. Wreszcie właściciele postanowili przeznaczyć dzienny utarg na pomoc Bangladeszowi. Ktoś próbował szantażować kolej listem z zamiarem wysadzenia linii Bruksela-Antwerpia. Z Muzeum Archeologicznego w Gandawie skradziono eksponaty i w ramach okupu domagano się świątecznej wpłaty na domy dziecka. W Brukseli niejaki „Tijl z Walonii” zwinął dzieło Jamesa Ensora. 

W grudniu 1971 r. armia Zachodniego Pakistanu skapitulowała i uznała niepodległość Bangladeszu. Mario Roymans usłyszał wyrok dwóch lat więzienia, z czego półtora w zawieszeniu. Ostatecznie wyszedł na wolność po półtora miesiąca za dobre sprawowanie. Sędzia uzasadniał, że kradzież „nie była wynikiem nieodpartego przymusu w sytuacji nieuchronnie nadciągającego zła”, a „świadomość, że w innych częściach świata ludzie umierają z głodu nie może usprawiedliwiać przestępstwa”. 

Wydawało się, że teraz przed Mario świat stoi otworem. Owacje, wywiady, wkrótce nowa miłość, Marie-France, z którą snuł plany wolontariatu w Kongo. Szybki ślub i narodziny córeczki, którą bardzo chciał wychowywać pod kloszem. Z czasem jednak zadecydował, że zajmie się tym według jego wytycznych matka. On chodził grać w piłkę, a stamtąd do baru. Na wyrzuty żony odpowiadał agresją, wspólna pomoc dla Trzeciego Świata pozostała w sferze marzeń, funkcjonowanie w ramach jakiejkolwiek struktury coraz bardziej go dręczyło. Niezgoda na niesprawiedliwość gotowała się w nim z natrętną myślą o własnej bezradności i bezużyteczności. 

Gdy Tijl z Limburgii wycinał „List miłosny” był sympatycznym kelnerem na prowincji, ale w wieku 21 lat miał już burzliwą biografię. Jako dziecko przeżył rozwód rodziców, przemoc i romanse ojca, następnie – jako nastolatek – pracę w jego firmie deweloperskiej w Hiszpanii. U progu dorosłości wymyślił karierę komandosa, ale nie zniósł wojskowej dyscypliny. Kiedy zerwała z nim ówczesna narzeczona, przeżył załamanie nerwowe, a psychiatra zdiagnozował go jako „niepoprawnego idealistę zdolnego do podniosłych czynów”. 

Parę lat później zmienił się we własnego ojca, bił i gwałcił Marie-France. Pewnego dnia po prostu wyszedł i zamieszkał w przyczepie kempingowej, później wędrował z namiotem. Zaczął żyć we własnym świecie omamów i wizji. Uwierzył, że jest autentycznym potomkiem Sowizdrzała, regularnie trafiał do szpitala psychiatrycznego. W grudniu 1978 r. policja znalazła go nieprzytomnego w aucie na poboczu. Zmarł parę tygodni później. 

Do dzisiaj na grobie Mario Roymansa w Nerem pozostawiane są podziękowania. Na jednej z kartek ktoś po bengalsku i niderlandzku napisał „Jesteś wojownikiem o wolność mojego kraju. Pisząc ten list, list miłosny, chcę Ci okazać całą moją miłość i szacunek”. 

Maciej Bochajczuk