W Belgii wkrótce wystąpi „Mazowsze”. Wraz z nim zaśpiewa i zatańczy Maxime Luna-Kirschbach, który miłością do polskiego folkloru zapałał jako nastolatek i od tego czasu realizował związane z tym marzenia. Na koncert „Mazowsza” zapraszamy podczas Polish Day 28 czerwca w Brukseli, a tymczasem polecamy rozmowę z Maximem.
MACIEJ BOCHAJCZUK: Po kim odziedziczyłeś słuch?
MAXIME LUNA-KIRSCHBACH: Mama i babcia lubiły muzykę operową, wydaje mi się, że marzyły też o grze na fortepianie. Ale na rozwijanie talentu nie było ich stać. Dorastałem w domu bez jakichkolwiek tradycji muzycznych. Tata przyjechał do Belgii z Hiszpanii i całe życie pracował jako tokarz-frezer. Mama pochodzi z mieszanego związku flamandzko-niemieckego, była fryzjerką, dorabiała sprzątaniem. W naszym domu w Saint-Ghislain pod Mons było zbyt skromnie, by pozwolić sobie na szkołę muzyczną, w Belgii zawsze płatną.
To, co mogłem odziedziczyć, to talent do języków. Zasadniczo porozumiewaliśmy się po francusku oraz po hiszpańsku – ten drugi język miał tę zaletę, że nie rozumieli go sąsiedzi. Do tego mama z babcią kłóciły się po niemiecku, a ta sama babcia śpiewała mi po niderlandzku i faktycznie przepowiadała, że sam kiedyś zostanę śpiewakiem. W końcu też zacząłem nucić arie operowe.
Na scenie będziesz miał okazję zrobić to po raz pierwszy w wieku 12 lat.
Mamie doskwierał kręgosłup i po lekcjach zacząłem pomagać jej w sprzątaniu szkół. W jednej z nich akurat trwała próba zespołu polskich tańców folklorystycznych „Spotkanie”. Gdy zachęcali mnie, bym spróbował, moja mama odparła, że przecież ja prawie z pokoju nie wychodzę i gdzie mi tam na scenę. No to postanowiłem jej coś udowodnić. Pokonałem nieśmiałość, nauczyłem się patrzyć partnerkom w oczy i występowałem w „Spotkaniu” do 18 roku życia, głównie tańcząc.
I zacząłeś uczyć się polskiego.
Przede wszystkim uczyłem się tekstów na pamięć i fonetycznie, nie bardzo je rozumiejąc, nie mając pojęcia o zasadach pisowni i gramatyki. Dopiero później łączyłem ten archaiczny polski ze współczesnym, czasem ku uciesze moich rozmówców. Opowiadałem, że moim hobby jest „tańcowanie” i wymawiałem staropolskie „jesce” zamiast „jeszcze”.
Kiedy serio pomyślałeś o karierze w „Mazowszu”?
Kiedy zobaczyłem „Mazowsze” na żywo. Obchodziliśmy akurat jubileusz „Spotkania” i „Mazowsze” zgodziło się przyjąć zaproszenie na występ w Theatre royale de Mons. Byłem oczarowany, po koncercie powiedziałem mamie, że chyba już wiem co chcę robić w życiu. Miałem dopiero 13 lat, ale zacząłem mentalne przygotowania do wyjazdu do Polski. Cztery lata później kupowałem bilety, sprawdzałem kierunki studiów i terminy przesłuchań.
Padło na Lublin.
Znałem już trochę tamtejszy zespół pieśni i tańca, jeden z najlepszych w Polsce. Do tego dochodziły ludowe grupy studenckie. Cały Lublin uchodził zresztą za miasto, które wciąż żyje folklorem. Rozpoczynam więc naukę w Centrum Języka i Kultury Polskiej dla Polonii i Cudzoziemców UMCS i urządzam się w akademiku. Jest 2007 r., a warunki jak to wtedy w akademikach. Poznałem nowe słowo: „peerelowskie”.
Pierwszy szok kulturowy?
Nauczyłem się, że w Polsce jako ten nowy to ja musiałem wykonać pierwszy krok. W pubie w Walonii zawsze ktoś się przysiądzie, zagai. Teraz to do mnie należało przełamywanie lodów, ale później nawiązywałem przyjaźnie na całe życie.
Szybko zorientowałem się też, że poza Belgią francuskojęzyczną nie zwykło się całować wszystkich na powitanie. Ja z przyzwyczajenia byłem gotów cmokać bez wyjątku dziewczyny, chłopaków, starszych, młodych. Życzliwa koleżka poradziła, bym przyhamował i zachował pocałunki tylko dla naprawdę bliskich.
Już po tych pierwszych lekcjach polskiego języka i kultury stawiłeś się na przesłuchaniu do „Mazowsza”?
Niedługo po przyjeździe do Polski próbowałem dwa razy, ale głównie po to, by się przekonać nad czym muszę popracować. Kompletnie nie byłem wówczas przygotowany tanecznie, głosowo ani językowo. Musiało minąć siedem lat, by udało się za trzecim podejściem.
Nad czym więc pracowałeś?
Najpierw nad polskim we wspomnianym centrum. Później studiowałem filologię romańską na UMCS, dzięki czemu dzisiaj jestem tłumaczem i nauczycielem francuskiego i hiszpańskiego. Równocześnie tańczyłem w uniwersyteckim zespole tańca ludowego, jak i w Zespole Pieśni i Tańca „Lublin”. Chodziłem na prywatne lekcje tańca klasycznego, w szkole muzycznej szlifowałem śpiew solowy i operowy. W Rzeszowie skończyłem studium choreograficzne, zdobyłem dyplom choreografa tańców polskich.
Podczas rekrutacji do „Mazowsza” startowałem do baletu, ale dzisiaj również śpiewam. W rzeczywistości trzeba umieć i jedno, i drugie, w dodatku w szerokim repertuarze. Inną techniką wykonujemy pieśni ludowe, inaczej „Requiem” Mozarta, a jeszcze inaczej utwory patriotyczne. Do tego dochodzi egzamin z aktorstwa i ocena aparycji.
Zauważyłem, że, by dostać się do zespołu, musiałbym zgolić brodę.
Zgadza się, każdy mężczyzna goli się przed występem. Orkiestra też. Poza tym bardzo ważna jest sylwetka, siłą rzeczy trzeba być wysportowanym. W naszej siedzibie, czyli „mateczniku”, dysponujemy siłownią i świetnie wyposażonym gabinetem fizjoterapeutycznym z kriokomorami. Fizjoterapeuci są też z nami na każdym koncercie.
Pracujemy na pełen etat, na co składa się taniec klasyczny, taniec ludowy, rozśpiewanie, emisja głosu, ale również gimnastyka mózgu, by uczyć się tekstów na pamięć. Koncertujemy natomiast średnio co drugi dzień. Pamiętam, że na stulecie niepodległości Polski wystąpiliśmy 194 razy.
Które koncerty szczególnie zapadły Ci w pamięć?
Na pewno „Koncert dla Niepodległej” na Stadionie Narodowym w 2018 r., ale też kolędowanie na Islandii w zimie, gdy dzień trwał dwie godziny. Niestety nie załapałem się jeszcze na kolaborację z Gooralem na Przystanku Woodstock, ale śpiewałem z nim przy innej okazji i też pogo pod sceną trwało wtedy w najlepsze.
W Belgii ostatni raz wystąpiliście w brukselskim Bozar w 2019 r.
To jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. W finale śpiewałem solo „Brukselę” Jacquesa Brela, część po francusku, część po niderlandzku, co ujęło publiczność, a dla mnie było dodatkowo ważne, bo choć jestem Frankofonem, to przecież babcia pochodziła z Flandrii.
Znasz innych Belgów-entuzjastów polskiej kultury ludowej?
Może nie aż tak hardcorowych jak ja, którzy rzuciliby wszystko i przyjechali do Polski. Jednak w działających w Walonii zespołach „Spotkanie” czy „Jasna Woda” jest naprawdę sporo osób bez polskich korzeni, które po prostu zauroczył nieznany wcześniej folklor. W samym Mazowszu mamy natomiast Ukraińców, jest pół-Chińczyk pół-Polak, a wcześniej tańczyli z nami Brazylijczyk oraz Japończyk.
Czy po pracy znajdujesz jeszcze czas na słuchanie muzyki?
Jestem ogromnym fanem muzyki klasycznej, chodzę do opery, słucham jej niemal codziennie. Ze współczesnych artystów lubię Sanah i Ralpha Kaminskiego – podoba mi się jak eksperymentuje głosem. Zawsze uwielbiałem Jacquesa Brela, a dzisiaj na belgijskiej scenie jego miejsce zajmują według mnie Angèle, a przede wszystkim Stromae. Tak, Stromae to jest nowy Brel, z całą swą osobowością, połączeniem muzyki, tańca, orkiestry i dekoracji. Dla mnie tak właśnie wygląda nowoczesny twórca operowy.
Co jeszcze robisz, by się odprężyć i oczyścić głowę?
Jadę na spacer do Lublina. Ostatnio to miasto ma świetny PR, a ja byłem świadkiem jego ewolucji. Od zawsze świetnie się tam czuję, czy to na starówce, na Lubartowskiej czy w miasteczku akademickim. Z drugiej strony dopiero mieszkając w Polsce, poznałem i polubiłem Brukselę. Z Mons to godzina jazdy, na warunki belgijskie odległość zaporowa. Tymczasem gdy chciałem polskim znajomym pokazać Belgię, to razem lataliśmy do Brukseli, zwiedzaliśmy, właściwie dzięki nim odkryłem własną stolicę.
Czego brakuje Ci w Brukseli, a czego w Lublinie?
W Belgii nie istnieje żurek, absolutnie wyborne danie, na które zawsze zapraszam rodziców, gdy mnie odwiedzają. Z drugiej strony, z całym szacunkiem, ale sprzedawane w Polsce „frytki belgijskie” belgijskie są tylko z nazwy. W końcu dwa lata temu kupiłem frytkownicę, łój wołowy, smażę zgodnie ze sztuką dwa razy i zapraszam kolegów z „Mazowsza” na degustację.
Kariera w „Mazowszu” przypomina tę w zawodowym sporcie. Czy zdarzyło Ci się już myśleć o tym, co po zejściu ze sceny?
„Mazowsze” od początku swojego istnienia opierało się na młodych artystach, ale mam jeszcze trochę czasu na przemyślenia. W każdym razie nie boję się przyszłości. Mogę zostać w Polsce, uczyć francuskiego, tłumaczyć. Być może zdam egzamin na tłumacza przysięgłego. Jako choreograf mogę pracować w szkołach muzycznych. Gdy dostawałem się do „Mazowsza”, byłem o krok od rozpoczęcia doktoratu z dialektologii. Dialekty to moja druga pasja i jako pierwszy chciałbym porównać te belgijskie z polskimi. Wiedziałeś na przykład, że walońskie „crawti” jest spokrewnione z polskim „skręcać”?
Nie miałem pojęcia. Dziękuję i do zobaczenia na Polish Day!