W Brukseli wprowadzono basenowe godziny dla otyłych. Albo wprost – dla grubych, bo stojąca za inicjatywą organizacja Fat Friendly świadomie używa tego właśnie określenia. Od września w każdy niedzielny wieczór (po oficjalnych godzinach otwarcia) basen w dzielnicy Ixelles/Elsene jest zarezerwowany dla cięższych osób, które korzystają z lekcji aqua gimnastyki lub zwyczajnie popływają i poczują się swobodnie. 

Pomysł dobry i dla ciała, i dla ducha. Z tego, co pisze Fat Friendly, akcja pomaga przełamać bariery, bo w grubej grupie raźniej i bezkompleksowo. Tyle tylko, że równocześnie przypomniał mi się news z początku sierpnia o planach sieci fastfoodowych. W najbliższych latach McDonald’sów ma przybyć w Belgii 28, pizzerii Domino 125, Burger Kingów 50, do tego dochodzą inne marki i łącznie ma się otworzyć 250 nowych filii. 

Jasna sprawa, nie każdy otyły stołuje się w fast foodzie i nie każdy konsument McDonald’sa tyje. Równocześnie Belgowie plasują się tuż pod średnią europejską, jeśli idzie o wskaźniki nadwagi i otyłości. I tu też trzeba zastrzec, że Eurostat definiuje wagę na podstawie dość wyświechtanego i nieraz krytykowanego wskaźnika masy ciała (BMI). Według tej miary nadwagę ma 50,6 proc. dorosłych Europejczyków i 48,2 proc. Belgów. W Belgii co szósta osoba jest otyła, czyli ma BMI od 30 w górę. W Polsce co piąta, o ile nie co czwarta, bo trafiam na różne dane. 

Jakby nie patrzeć, jest źle, a na odwrócenie trendu wcale się nie zanosi. Bo przecież kolejne pokolenia (otyłych jest 6 proc. niepełnoletnich Belgów) dorastają w tyciogennym otoczeniu. Wiadomo jak pozycjonowane są produkty w supermarketach, wiadomo z jakim menu wiąże się organizacja urodzin w kinie lub parku trampolin. To tam też na reklamach sportowcy-idole szczerzą się do burgerów, koli i chipsów. 

Belgijski Rządowy Instytut Zdrowia Publicznego Sciensano zbadał jak ewoluuje środowisko „żywieniowe” wokół szkół we Flandrii w latach 2008-2020. Warzywniaki i piekarnie ustąpiły miejsca fast foodom i sklepikom osiedlowym. Dzisiaj w promieniu kilometra od flamandzkiej podstawówki jest średnio 6,3 fast foodów i 3,8 sklepików. W przypadku szkół średnich – odpowiednio 12,7 i 7,6. Badanie wykazało związek między zmieniającym się krajobrazem a wzrostem BMI zwłaszcza dzieci od 6 do 12 roku życia. Za każdy nowy lokal ze śmieciowym jedzeniem w odległości 500 metrów od szkoły BMI rósł średnio o 0,057 kg/m² w latach 2010-2011 i o 0,059 kg/m² w latach 2015-2016.

Rządowy instytut bada i dowodzi, a co robi rząd? Funkcjonujący w Belgii od dziesięciu lat podatek cukrowy (obecnie 12 eurocentów na litr) wymiernych efektów nie przyniósł. Według ostatnich dostępnych danych kilka lat temu aż co piąty Belg codziennie sięgał po słodzony napój gazowany. Zakazy czy ograniczenia sprzedaży niezdrowych produktów nie wchodzą w grę w czasach, gdy „już wszystko chcą nam odebrać”. Dodatkowo w Belgii wiązałoby się to z zamachem na tożsamość, czyli wszechobecne, nie sieciowe, ale przecież nie mniej niezdrowe smażalnie frytek i mięsopodobnych ulepków. 

Całkiem niedawno ze zdawałoby się chwalebną inicjatywą wystąpiły organizacje zrzeszające producentów, dystrybutorów i marki żywności. Podpisały one „Belgian Food Advertising Code”, który ma wejść w życie z początkiem 2026 r. i zabraniać skierowanej do młodych reklamy „słodzonych napojów, lodów, chipsów, cukru i produktów na jego bazie, czekolady, dżemów, miodów, syropów (…), chyba że spełniają one europejskie wymagania dotyczące niskiej zawartości cukru, tłuszczu lub soli”.

Samoregulacja branży wygląda przede wszystkim na ucieczkę do przodu przed ewentualnymi, ale wciąż nieobecnymi sankcjami ze strony państwa. Ogłoszony z pompą kodeks zapowiada ochronę przed reklamami, które skierowane są do grup odbiorców składających się co najmniej w 30 proc. z osób poniżej 16 roku życia. Po pierwsze – jak to obiektywnie zmierzyć? Po drugie – Belgów w tym przedziale wiekowym jest zdecydowanie mniej niż 30 proc. całej populacji. Czyli reklamy „dla wszystkich” mogą pozostać bez zmian. Poza tym kampanie opierające się na marce albo na jej ambasadorach, a nie pokazujące butelki Fanty czy BigMac’a, w ogóle nie są w kodeksie uwzględnione.

Tymczasem pozostają nam baseny – dostępne dla wszystkich, choć i z tym akurat w Brukseli różnie bywa. W stolicy Belgii ostatni miejski basen otwarto w 1986 r. i nie ma choćby jednego kąpieliska na świeżym powietrzu. Przybywa za to siłowni, szczególnie tych spod znaku „Basic-Fit”, najpopularniejszej siłkowej sieciówki w tej części Europy. Doczekała się już ona nawet kreatywnego frytkowego sobowtóra – smażalnia we Flemalle koło Liège kusi szyldem „Basic Frites”.

Maciej Bochajczuk