O polityce po belgijsku: Chrześcijańska demokracja

with Brak komentarzy
Czas czytania: 6 minut

Belgijska scena polityczna jest, delikatnie rzecz ujmując, skomplikowana. W tym cyklu artykułów chcemy przedstawić losy najważniejszych jej aktorów i reprezentowanych przez nich ugrupowań. Tym razem chrześcijańską demokrację, ugrupowanie, które przez dziesięciolecia wygrywało wybory, a któremu dziś sondaże dają wynik jednocyfrowy. Tradycyjny elektorat kurczy się z przyczyn biologicznych lub gdzie indziej szuka politycznych przedstawicieli. Czerwcowy wybór nowego przewodniczącego daje mglistą nadzieję na odwrócenie trendu. Najnowsze dzieje chadeków to uderzający przykład tego, jak przeorana została belgijska scena partyjna w ostatnich kilkunastu latach.

Partia ludowa na solidnych filarach

U zarania Belgii sytuacja była jasna. Wśród dziewiętnastowiecznych elit linie podziału przebiegały wzdłuż stosunku do Kościoła, między frankofońskim centrum a flamandzkimi peryferiami i między miastem a wsią. Nieliczne dostępne głosy (powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn wprowadzono w 1919 r., a dla kobiet dopiero 30 lat później) rozdysponowywali między siebie liberałowie i katolicy.

Z czasem katolicy przejęli również głosy flamandzkich robotników i innych pracowników fizycznych, podczas gdy na południu kraju grupy te zagospodarowali socjaliści. Po pierwszej wojnie światowej partia katolicka bazowała już na rozbudowanej sieci organizacji na czele z Chrześcijańską Konfederacją Pracowników (ACW) oraz Związkiem Rolników (Boerenbond), który sam rozrósł się do finansowego imperium. Od tego czasu prym w ugrupowaniu wiodło jego stosunkowo mniej konserwatywne, a bardziej prospołeczne skrzydło. Ewolucję zwieńczyło powstanie w 1945 r. Chrześcijańskiej Partii Ludowej (po niderlandzku CVP, a po francusku PSC), odwołującej się do personalizmu i klasycznych zachodnich wartości.

Niemniej związki Belgów z Kościołem nieubłagalnie się rozluźniały, a cementowana od końca XIX w. „filarowa” struktura społeczna kruszała. Od lat 50. minionego stulecia zaczął zanikać podział na katolickie, liberalne i socjalistyczne instytucje takie jak chociażby biblioteki, kluby sportowe, kooperatywy handlowe i prasa. Swoją drogą tak głęboka „filaryzacja” była fenomenem występującym w zasadzie tylko w Belgii i Holandii. Dzisiaj jej pozostałości widoczne są jeszcze w nazwach związków zawodowych oraz ubezpieczalni zdrowotnych. Symboliczne było usunięcie w 1999 r. tytułowego credo „Wszystko dla Flandrii – Flandria dla Chrystusa” (AVV-AVK) przez jeden z najważniejszych flamandzkich dzienników „De Standaard”.

Koniec „państwa CVP”

Rok 1999 okazał się zresztą przełomowy dla belgijskiej chrześcijańskiej demokracji. Dotąd pozostawała ona największą polityczną siłą, bez jej zgody nie mogły zapadać żadne kluczowe decyzje, to ona wykuwała kolejne wewnątrzbelgijskie konsensusy, uosabiała siłę centrum godzącego socjalistów z liberałami oraz separatystów ze zwolennikami centralizacji. Chadecy Leo Tindemans, Wilfried Martens i Jean-Luc Dehaene kariery robili nie tylko w gabinecie premiera Belgii, lecz także kilkaset metrów dalej, w instytucjach UE.

Jak to partia władzy CVP (i w mniejszym stopniu francuskojęzyczna PSC) przez lata uzależniła od siebie lokalnych działaczy, a zarządy państwowych spółek niemal organicznie zrosły się z aparatem partyjnym. Chaotyczne i po prostu brzydkie gospodarowanie przestrzenią w powojennej Flandrii jest dziś właśnie zrzucane na karb klientelizmu, czyli „załatwiania” spraw i pozwoleń w zamian za korzyści wyborcze.

Gdy więc we wspomnianym 1999 r., niespełna rok po (krótkotrwałej) ucieczce Marka Dutroux z więzienia chadecy utrzymywali, że „nie ma alternatywy dla rządu Dehaene”, to był to głos pychy kroczącej przed upadkiem. Ostateczny cios rządzącym zadał skandal z zatrutą żywnością, który wybuchł miesiąc przed wyborami, pozostawiając w świeżej pamięci puste półki sklepowe i ministerialne dymisje. Wybory wygrali liberałowie zapowiadający „koniec państwa CVP”. Chrześcijańska demokracja po raz pierwszy od 40 lat zasiadła w ławach opozycji.

Kryzys rządowy, kryzys zaufania

W ramach walki o utracone głosy CVP przemianowała się na CD&V (Chrześcijańscy Demokraci i Flamandowie), a PSC na CDH (Centrum Demokratyczno-Humanistyczne). Ci pierwsi weszli również w koalicję wyborczą z Nowym Sojuszem Flamandzkim (N-VA), dopiero wkraczającym na polityczną scenę. Zabiegi te przyniosły skutek po dwóch kadencjach i w 2008 r. Belgia znów miała premiera-chadeka – Yvesa Leterme’a.

Zanim jednak sformułował on gabinet, to zdążył się już rozpaść sojusz z N-VA, a coraz bardziej dawał o sobie znać globalny kryzys finansowy. W Belgii doprowadził on ostatecznie do przyspieszonych wyborów. Akcje Fortisu, największego banku kraju leciały na łeb na szyję i rząd arbitralnie postanowił sprzedać udziały francuskiemu BNP Paribas. Gdy sąd badał prawomocność tej decyzji, pojawiły się poszlaki o próbach wpłynięcia na orzeczenie przez osoby z otoczenia premiera. Sprawą żył cały kraj, a niejasna komunikacja samego Leterme’a dolała oliwy do ognia. I choć ostatecznie komisja parlamentarna oczyściła go z podejrzeń, to niesmak i brak zaufania wyborców pozostał.

Po kilkuletniej przerwie CD&V (ale już nie CDH) wrócili do rządu federalnego w 2014 r., ale tym razem tylko jako junior partner, partia od dawna już nie „ludowa”, reprezentująca niecałe 12 proc. wyborców. W koalicji z liberałami oraz nacjonalistami z N-VA, chadecja siłą rzeczy lokowała się na lewo od centrum. W następnych wyborach w 2019 r. CD&V otrzymali mniej niż 9 proc. (14 proc. na listach niderlandzkojęzycznych) i w obecnym rządzie Alexandra De Croo, z liberałami, socjalistami oraz Zielonymi, zasadniczo reprezentują centroprawicę.

W poszukiwaniu utraconej tożsamości

Konstelacje rządowe się zmieniają, a tożsamość partii ulega zatarciu. Po ostatniej wyborczej klapie wewnątrzpartyjna ankieta wykazała, że lansowana ideologia „odważnego środka” nie wywołuje w narodzie szczególnej ekscytacji. Mimo że uśredniony flamandzki wyborca lokuje się właśnie na prawo od centrum, to jednak taki statystyczny typ jest coraz rzadszym zjawiskiem, natomiast większość oczekuje jasnych, a czasem radykalnych stanowisk.

Z oryginalnych postulatów przedstawionych na „kongresie odnowy” CD&V w grudniu 2021 r. warto odnotować właściwie tylko ten dotyczący obowiązkowej „służby społecznej”. Odbywaliby ją wszyscy po ukończeniu studiów – w organizacjach charytatywnych, pozarządowych i lokalnych. Pomysł na taką praktyczną naukę postaw obywatelskich jako przeciwwaga dla indywidualistycznego społeczeństwa znajduje poparcie wśród przedstawicieli belgijskiej akademii, kultury oraz biznesu.

Poza tym program flamandzkich chadeków przewiduje dla każdego coś miłego. Dla pracodawcy oraz pracownika, dla starających się o azyl oraz dla zwolenników szczelniejszych granic, dla walczących o ochronę klimatu i prawa zwierząt oraz dla właścicieli rzeźni (w których to prawa zwierząt mają być ściślej przestrzegane). W myśl jeszcze XIX-wiecznej tradycji system oświaty ma umożliwiać „wolny wybór”, czyli de facto gwarantować niezależność wciąż licznych szkół katolickich. W sprawie przyszłości Belgii CD&V wypowiadają się nie wprost, choć w dokumentach programowych pojawia się wzmianka o „modelu szwajcarskim”, czyli ewentualnej konfederacji.

Brak pomysłów, brak charyzmy

W rezultacie media więcej czasu niż ww. treściom poświęcają kosmetycznym zabiegom takim jak odświeżenie logo partii – od wiosny bieżącego roku pisane małymi literami „cd&v”. Kto wie, być może jest to wstęp do pełnego rebrandingu, który już dokonuje się w organizacjach niższego szczebla. W brabanckiej miejscowości Kortenaken chadecy odeszli od nazwy partii-matki, bez ogródek uzasadniając to negatywnymi lub nijakimi skojarzeniami wyborców.

Do podobnego wniosku doszła partia-siostra z francuskojęzycznej Belgii. PSC, a później CDH nigdy nie dominowało w regionie tak jak chadecy we Flandrii, ale trend spadkowy również go dotyczy. W ostatnich wyborach CDH uzyskało niecałe 10 proc. głosów w Walonii i Brukseli (poniżej 4 proc. w skali całego kraju). W marcu 2022 r. zmieniło więc nazwę na „Les Engagés”, deklarując zdecydowanie centrowy i świecki charakter ugrupowania. Słowem-kluczem w zaktualizowanym programie jest „regeneracja”, przede wszystkim w kontekście ekologicznym. „Zaangażowani” bardzo chcieliby stać się ruchem obywatelskim na miarę macronowskiego „En Marche”, choć podobne próby nominalnego odcinania się od „partyjności” nie są zabiegiem nowym i miały w Europie miejsce już sto lat temu.

Francuskojęzyczni chadecy – o ile można ich tak jeszcze nazywać – od kilku lat nie uczestniczą już w rządach ani na poziomie federalnym, ani regionalnym i pozostają na marginesie publicznych debat. Inaczej jest ze współrządzącymi i Belgią, i Flandrią CD&V. Jednak ani Vincent Van Peteghem (federalny minister finansów), ani Annelies Verlinden (federalna ministra spraw wewnętrznych) nie promieniują charyzmą i z trudem przychodzi im przyciąganie uwagi mediów.

Do niedawna główną twarzą partii był Wouter Beke, minister zdrowia i opieki społecznej w rządzie Flandrii. To typ skrupulatnego urzędnika, który zdołał zachować gorącą posadę po śmiertelnym żniwie Covid-19 w domach spokojnej starości, by w drugim roku pandemii przeprowadzić sprawną kampanię szczepień. W maju bieżącego roku podał się do dymisji po głośnej sprawie śmierci niemowlaka w żłobku, który już od lat był obiektem skarg rodziców.

Dymisja Beke zbiegła się w czasie z rezygnacją ze stanowiska przewodniczącego CD&V Joachima Coensa po tym, jak partia zanotowała historycznie niskie notowanie w dużym corocznym badaniu opinii publicznej. Z 8,7 proc. (niecałe 6 proc. w skali całego kraju) chadecja cieszyła się w nim najmniejszą popularnością ze wszystkich flamandzkich partii parlamentarnych. Najnowszy, czerwcowy sondaż dawał jej półtora procenta więcej.

„Konsekwentny i humanitarny” Mahdi

Kandydat do przejęcia przywództwa był jeden i wpisał się on w kurację odmładzającą, którą przeszło już kilka innych belgijskich ugrupowań. Niespełna 34-letni Sammy Mahdi to nie tylko polityk nowej generacji, lecz również uosobienie zmian demograficznych w naszej części świata. Syn irakijskiego uchodźcy politycznego i Belgijki, sam określający się jako agnostyk, przez trzy lata piastujący stanowisko sekretarza stanu ds. azylu i migracji w gabinecie Alexandra De Croo. Ta domena od lat nie schodzi z pierwszych stron gazet i portali, co umożliwiło Mahdiemu zbudowanie rozpoznawalności nieporównywalnie większej niż jego partyjnym kolegom.

„Konsekwentna i humanitarna polityka repatriacji” jest cytatem z programu CD&V często powtarzanym przez Mahdiego, a realizowanym m.in. przez rozbudowę zamkniętych centrów, w którym na deportację czekają ci, którym odmówiono legalizacji pobytu. W lecie 2021 r. sekretarz stanu zdecydowanie sprzeciwił się „kolektywnej regularyzacji” kilkuset imigrantów, którzy tygodniami prowadzili strajk głodowy w Brukseli. Dopiero groźba rozpadu rządu skłoniła Mahdiego do negocjacji.

Z drugiej strony Mahdi miał okazję zaskarbić sobie sympatię ukraińskich uchodźców, inicjując procedurę automatycznej ich ochrony we wszystkich państwach UE. To również Mahdi w pierwszych dniach wojny wylansował kampanię #plekvrij („wolne miejsce”), która zachęcała Belgów do przyjmowania uciekających z Ukrainy. Ambiwalentnie reagowały na to organizacje pozarządowe, także te historycznie związane z CD&V, podnosząc głosy o uprzywilejowywaniu jednych uchodźców kosztem innych.

Powolny dryf politycznego centrum

Temat imigracji jest, nie tylko zresztą w Belgii, niewyczerpanym paliwem wyborczym. Przy mocnej konkurencji po prawej stronie (N-VA oraz Vlaams Belang), chadecy musieliby jednak przejąć jeszcze inne konkretne dossier, a na razie nic na to nie wskazuje. Wspomniane wyżej badanie opinii publicznej wykazało, że CD&V mają najmniejszą siłę przyciągania elektoratu innych partii. Sammy Mahdi mówi o „zaparciu komunikacyjnym”, czyli o problemach z wytłumaczeniem swojej wizji współczesnego świata.

Chce podkreślać wspólnotę, odpowiedzialność za siebie nawzajem, być gospodarczo krok na lewo od centrum, a kulturowo krok na prawo. Równocześnie przyznaje, że partie centrowe są dziś niczym dryfujące w miejscu łodzie, podczas gdy „kapitanowie” skrajnych ugrupowań jasno i atrakcyjnie wyznaczają kurs, choćby nawet mieli płynąć na spotkanie z górą lodową.

Widmo pójścia na dno zagląda w oczy jeszcze kilku umiarkowanym partiom rządzącym aktualnie Belgią. Nie zanosi się na to, by w najbliższym czasie któraś z tradycyjnych rodzin politycznych – chadecy, liberałowie czy socjaliści – miała zdominować pozostałe. W dodatku w najistotniejszych dziś kwestiach, dotyczących klimatu, migracji oraz tożsamości, nie ma między nimi tak zagorzałego sporu, jaki niegdyś wynikał ze stosunku do religii lub praw pracowniczych. Niewykluczone zatem, że jedyną drogą na polityczne przetrwanie belgijskiego środka jest definitywne już odrzucenie odrębnych tradycji, połączenie sił i wyłonienie charyzmatycznych, „radykalnie centrowych” kadr. Do wyborów pozostały niecałe dwa lata.

Maciej Bochajczuk

Facebook