W Belgii po raz pierwszy w jej powojennej historii rządzić będzie skrajna prawica. Wprawdzie tylko na poziomie gminnym, ale to wciąż wyłom w utrzymywanym tu przez dziesięciolecia „kordonie sanitarnym” wykluczającym Vlaams Belang z jakichkolwiek koalicji.
Zacznijmy od tego, że Belgowie wyborami samorządowymi emocjonują się chyba bardziej niż krajowymi. Tradycyjnie nieufni wobec władzy, stosunkowo najwięcej nadziei pokładają w burmistrzach i radnych. To oni wszakże decydują o czystości ulic, wycince drzew, pozwoleniach na budowę, funkcjonowaniu ośrodków pomocy społecznej… Po głosowaniu z października tego roku jeszcze tygodniami z czołówek mediów nie schodziły doniesienia o negocjacjach i koalicjach w miastach i miasteczkach, często odbiegających od porozumień na szczeblu centralnym.
I jeszcze jedno zastrzeżenie – na wstępie wspomniałem o historii powojennej, bo w latach 40. minionego wieku niemieccy okupanci instalowali burmistrzów z bliskich im ideologicznie partii. W Walonii byli to przedstawiciele Rex, a we Flandrii VNV, Flamandzkiego Związku Narodowego. Potomkiem tego ostatniego jest właśnie współczesny Vlaams Belang (VB), Interes Flamandzki.
Poświęciłem mu obszerny wpis w wydaniu „Flandrii po Polsku” z czerwca br., więc tutaj tylko streszczę, że ugrupowanie ma typowy w tej części Europy ostroprawicowy sznyt, porównywalny z francuskim Zjednoczeniem Narodowym, holenderską Partią Wolności czy Alternatywą dla Niemiec. Popularność, w skali Flandrii sięgającą 25 proc., zawdzięcza hasłom antyimigranckim i ogólnie wygrywaniu lęków przed szybko zmieniającą się rzeczywistością. Jego liderzy do znudzenia powtarzają fantazje o „wielkim zastąpieniu”, czyli niejako zaprogramowanej inwazji nie-Europejczyków na Stary Kontynent.
Gdy w wyborach parlamentarnych z 1991 r. Vlaams Blok (poprzednie wcielenie Vlaams Belang) zdobył szokujące wtedy 6,6 proc., a ponad 20 proc. w okręgu antwerpskim, reszta sceny politycznej postanowiła działać. Bezpośrednim impulsem do otoczenia VB „kordonem sanitarnym” było opublikowanie przez tę partię „70 propozycji dla rozwiązania problemu cudzoziemców”, jawnie kłócących się z Europejską konwencją praw człowieka. Przedstawiciele chadeków, liberałów, socjalistów, Zielonych oraz Unii Ludowej (z której później wyłonił się Nowy Sojusz Flamandzki) podpisali w 1992 r. rezolucję o niewchodzeniu w układy z Vlaams Blok na jakimkolwiek szczeblu władzy.
Każde kolejne wybory potwierdzały szczelność kordonu, a dodatkowych argumentów dostarczył sąd, który w 2004 r. skazał Vlaams Blok za „systematyczne podżeganie do dyskryminacji, traktowanie obcokrajowców jako przestępców, szkodników, darmozjadów i fanatyków, którzy stanowią zagrożenie dla reszty ludności”. Ugrupowanie zmieniło wówczas nazwę, program – niekoniecznie, a podczas trwającego jeszcze procesu zdobyło rekordowe 24 proc. w wyborach w Regionie Flamandzkim.
O ile kordon polityczny trzymał się mocno, to ewoluowało nastawienie niderlandzkojęzycznych mediów. W 2004 r. autor „70 propozycji” Filip Dewinter otrzymał do dyspozycji szpalty dziennika „De Standaard” i od tego czasu reprezentanci VB regularnie już gościli we flamandzkiej prasie i telewizji. W 2018 r. sytuujący się na lewo od centrum „De Morgen” opublikował wywiad z Driesem Van Langenhove, aktualnie sądzonym za organizowanie otwarcie rasistowskiej przybudówki partii.
Dwa lata temu po raz pierwszy przewodniczący Vlaams Belang otrzymał akademickie podium i publiczność. Przez półtorej godziny miałem okazję słuchać wykładu Toma Van Griekena na KU Leuven i jego żalów na odrzucenie przez mainstream. Przedstawiał się jako ofiara systemu, ale dał też do zrozumienia, że oto właśnie realizuje się strategia kruszenia kolejnych kordonów – społecznego, medialnego, a wkrótce też politycznego.
Pryncypialne podejście do kordonu od dawna krytykował konserwatywny Nowy Sojusz Flamandzki, a liderka socjalistów Melissa Depraetere nazwała go „najgłupszym wynalazkiem”. W obu przypadkach chodziło im o tworzenie cierpiętniczego obrazu Vlaams Belang i sprzyjające mu granie na współczuciu wyborców. Z drugiej strony w miasteczku Denderleeuw już w 2013 r. lokalna koalicja chadeków i konserwatystów, choć oficjalnie z VB się nie związała, to uzależniła swoje rządy od jego przychylności w głosowaniach.
Gdy zbliżały się wybory parlamentarne w czerwcu tego roku i sondaże wróżyły VB rekordowy wynik, kreślił się całkiem prawdopodobny scenariusz współrządzenia Flandrią przez skrajną prawicę i konserwatystów. Długo kluczący przewodniczący N-VA Bart De Wever na ostatnim etapie kampanii jednoznacznie odrzucił jednak możliwość takiej koalicji. Ryzykowne zagranie się opłaciło – wygrał wybory, a Vlaams Belang znów wylądował w opozycji.
Wydawało się, że od tego momentu Interes Flamandzki stracił impet. W październikowych wyborach samorządowych został największą partią tylko w dwóch gminach (w czerwcu aż w 143). Jedną z nich jest jednak Ninove we Flandrii Wschodniej, gdzie udało się mu zdobyć wymarzoną większość absolutną i Guy D’haeseleer objął stanowisko burmistrza. To rezultat zgodny z oczekiwaniami (w poprzednich wyborach partia uzyskała tam 38 proc.) i będący pokłosiem lat lokalnej pracy u podstaw, rozdawania paczek mikołajkowych, pomocy przy wypełnianiu deklaracji podatkowych, instalowania darmowych alarmów…
Wszystko to relacjonuje emitowany na GoPlay dokument „Wij zijn van Nienof!”, nieco powierzchowny, ale udowadniający, że wybory w skali mikro wygrywa się nie bajdurzeniem o „wielkim zastąpieniu”, a dostępnością i przysługami dla potrzebujących. A to, że Guy D’haeseleer z okazji kolejnego organizowanego festynu zamieścił zdjęcie kąpiących się czarnoskórych dzieci i zapowiedział, że „mus czekoladowy już w przygotowaniu”? To przecież folklor i wolność wypowiedzi.
Nowa władza w Ninove jest historyczna, choć sensu stricto nie tworzy wyrwy w kordonie, bo absolutna większość koalicjantów nie potrzebuje. Inaczej rzecz się ma w podantwerpskim Ranst, gdzie trzech wybranych radnych Vlaams Belang zostało dokooptowanych do koalicji z miejscowym sojuszem chadeków i liberałów. W wyniku różnych zaszłości, urażonych ambicji i gminnych konstelacji od rządów postanowiono w ten sposób odsunąć N-VA. Zatem kordon przełamany? W praktyce tak, choć centrale cd&v (chadeków) oraz Open Vld (liberałów) błyskawicznie usunęły z partii swoich członków odpowiedzialnych za nową koalicję w Ranst.
Vlaams Belang dostał medialne paliwo na kilka kolejnych dni, a Tom Van Grieken triumfował: „Wczoraj Ninove, dzisiaj Ranst, jutro cała Flandria!”. Następny powód do wiwatów dostarczyło mu Izegem na zachodzie kraju, gdzie VB do koalicji zaprosiła lista skupiająca bezpartyjnych, eks-socjalistów i liberałów. Ci ostatni sami od razu odesłali legitymacje partyjne, za to wszyscy członkowie planowanego nowego zarządu gminy podpisali „kartę etyki” o „inkluzywnej społeczności”, „potępieniu wszelkich przejawów dyskryminacji”, „unikaniu krzywdzącego języka” i „nieskupianiu się na nacjonalistycznych tematach”. Interes Flamandzki był gotów zadeklarować wiele, by wyjść z wiecznej izolacji.
W momencie przesyłania tego tekstu do druku, sytuacja w Izegem wyglądała już jednak diametralnie inaczej, potencjalni koalicjanci Vlaams Belang wycofali się z pierwotnych ustaleń, a niektórzy z nich mówili, że zmusił ich do tego szantaż oraz pogróżki. Żmudne rozmowy samorządowe trwały jeszcze m.in. w Willebroek i Stabroek, gdzie Vlaams Belang, choć nie zwycięski, to może stać się języczkiem u wagi. Tam znów inicjatywa leżała po stronie partii, które bardziej czują się związane z lokalnym elektoratem niż z regułami ustalonymi przeszło trzy dekady temu przez dygnitarzy z centrali.
To wciąż tylko pojedyncze pęknięcia w kordonie, i nawet jeśli w tym roku nie pojawi się ich już więcej, to nie ulega wątpliwości, że tabu zostało definitywnie przełamane.
Maciej Bochajczuk