W Belgii trwa historyczna rozprawa odwoławcza, w której państwo oskarżone jest o zbrodnie z czasów kolonialnych.
Powódkami są córki Belgów i Kongijek, kilkadziesiąt lat temu najpierw odebrane matkom, a potem pozostawione na pastwę losu. Kolonialna Belgia widziała w dzieciach z mieszanych związków zagrożenie dla ustalonego, posegregowanego porządku, a po utracie kolonii przez dekady traktowała je po macoszemu. Dzisiaj metyski i metysi dochodzą sprawiedliwości.
Metysami określa się w Belgii dzieci czarnoskórej kobiety i białego mężczyzny, ewentualnie odwrotnej konfiguracji. Określenie „mulat” jest uważane za staroświeckie i obraźliwe. W 2024 r. można się zastanawiać, czy aby nie nadszedł już czas, by w ogóle zezłomować terminy wskazujące na wyjątkowość mieszanych ras. Lecz skoro Belgia tak długo i zawzięcie starała się zaprzeczyć istnieniu „metyskich dzieci”, to chyba należy uszanować to, że dzisiaj same podkreślają swoje pochodzenie.
Choć temat sięga początków belgijskiej kolonialnej historii, to obecna dyskusja dotyczy dzieci urodzonych w latach 40. i 50. minionego wieku na terenie Konga, Rwandy i Burundi. Z tego czasu zachowało się też najwięcej dokumentów. Dowiadujemy się z nich, że wśród belgijskich urzędników kolonialnych zdarzali się troskliwi ojcowie, którzy uznawali afrykańskich potomków i pobierali się z ich matkami. Małżeństwa takie dopuszczano wyłącznie na mocy lokalnego prawa zwyczajowego, bo to belgijskie ich nie honorowało, a mężczyznom nakazywało, delikatnie rzecz ujmując, dyskrecję.
Dominujący wówczas dyskurs rasowy zakładał jasny (sic) podział na białych i czarnych, a ktoś pomiędzy stanowił rysę na scementowanym systemie. Metyskie dzieci traktowano jak wstydliwy problem, powstały w wyniku pozamałżeńskiego grzechu – oczywiście grzechu rozwiązłych i uwodzicielskich Kongijek lub Rwandyjek.
Ojcowie pozostawali poza podejrzeniem, zdecydowana większość z nich nie poczuwała się do odpowiedzialności, za to państwo belgijskie w swoim rozumieniu pomagało w wychowaniu poprzez odseparowanie dzieci w prowadzonych przez Kościół Katolicki internatach. Tam uczyły się o misji cywilizacyjnej Leopolda II, o biegu Skaldy i czterech porach roku. – Chciałam być biała, bo takie wzorce nam wpajano. – opowiadała w wywiadzie dla „De Standaard” 80-letnia dziś Germaine Dervan. – Wszystko, co afrykańskie, było złe. Musiałyśmy o tym jak najszybciej zapomnieć. Jeśli zrobiłyśmy coś dobrego, to dlatego, że brałyśmy przykład z białych. Jeśli coś przeskrobałyśmy, to mówiono, że byłoby lepiej, gdybyśmy zostały z naszą czarną rodziną w buszu.
Gdy zbliżały się lata 60. i dekolonizacja, państwo zaczęło „ewakuować” – przynajmniej niektóre – internaty. Oficjalnie w celu kontynuowania edukacji w szkołach w Europie, na co matki godziły się pod naciskiem, a czasem szantażem belgijskich urzędników. Z jednego „ośrodka dla mulatów” w Save na terenie mandatu Ruanda-Urundi wywieziono między 1959 a 1962 r. trzysta dzieci.
Więź z matkami i ewentualnym rodzeństwem została definitywnie zerwana, a obywatelstwo belgijskie otrzymywały tylko te nieliczne dzieci uznane przez ojców. Reszta ze statusem bezpaństwowców znalazła się w zupełnie nowym otoczeniu, niekoniecznie przyjaznym. Obietnica studiów z miejsca zmieniała się w funkcję pomocy domowej w rodzinie zastępczej lub adopcyjnej. O screeningu rodzin nie było zresztą w tamtym czasie mowy, podstawowym kryterium doboru była ich katolickość. Dla dzieci, dla których nowi rodzice się nie znaleźli, pozostawały sierocińce.
Powszechnie uważano, że kontakt z biologicznymi rodzicami mógłby zakłócić proces adaptacji, a metys miał porzucić swoją afrykańską tożsamość i rozpocząć życie w Belgii z czystym kontem. Matki latami trwały bez informacji o tym, czy ich dziecko bezpiecznie dotarło do Europy i jak się potoczyły jego dalsze losy. Listy były przechwytywane przez zarządzające całym układem siostry zakonne.
Dopiero w 2012 r. Belgia przyznała adoptowanym metysom prawo wglądu w dokumentację. Poznali (pełną) datę urodzin, prawdziwe imię i dane biologicznych rodziców. Po ponad pół wieku trafili na trop rodzeństwa, przyrodnich braci, sióstr, kuzynów. Część akt jednak zaginęła, bo zaangażowane w proces podmioty nie zawsze podlegały prawnemu obowiązkowi przechowywania danych. Do dzisiaj metysi poszukują krewnych i odebranej tożsamości.
W ostatnich latach oficjalnie pokajał się Kościół, parlament jednogłośnie przyjął symboliczną rezolucję, a w 2019 r. premier Charles Michel wygłosił przeprosiny za „ukierunkowaną segregację, niesprawiedliwość i cierpienie”. Belgijskie archiwum narodowe uruchomiło projekt badający losy metysów i ułatwiające poszczególnym osobom odkopywanie własnych korzeni.
W październiku 2021 r. pięć wspomnianych na wstępie kobiet oskarżyło państwo belgijskie o uprowadzenie, znęcanie się, oraz odłączenie od rodzin na podstawie koloru skóry. Jako dzieci przebywały na misji w kongijskim Katende, po tym jak siłą odebrano je matkom. W internacie były prześladowane, a po ogłoszeniu niepodległości Konga zostały pozostawione samym sobie, bo akurat w tym wypadku zakonnice uciekły z kraju bez nich.
Sąd pierwszej instancji żądanie odszkodowania odrzucił, bo choć czyny naruszały nawet ówczesne belgijskie prawo karne, to dawno się już one przedawniły. Według wyroku nie wpisywały się też w charakteryzującą zbrodnie przeciwko ludzkości politykę systematycznego niszczenia. Decyzja w procesie odwoławczym spodziewana jest 30 listopada.