Złość nie zniknie tylko dlatego, że postanowimy jej nie wyrazić, pozostanie w naszym ciele i będzie się odkładała tygodniami, miesiącami, a nawet latami. 

A przecież prawie nigdy nie jest tak, że jesteśmy na coś lub na kogoś źli bez powodu, że pozostajemy w tej palącej od środka emocji, bo tak nam się akurat podoba. 

Złość można w sobie próbować zdusić (choć nie wychodzi to na zdrowie), ale z drugiej strony można też być od niej uzależnionym. I dotyczy to zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Uzależnieni od złości urodzili się w rodzinach uzależnionych od złości, gdzie dzieci uczą się złościć poprzez obserwację wiecznie zagniewanych rodziców. 

Nazywamy to modelowaniem zachowań, a w praktyce wygląda to tak, że członkowie rodzin nieustannie się na coś lub na siebie wściekają i właściwie każdy jest zły na każdego. Niektórzy są brutalni, ranią tych, których mogą zranić, czyli najbliższych. Inni zaś używają języka jak pięści i walą na oślep nie umiejąc, czy też nie chcąc wyrażać się w granicach ogólnie przyjętych norm społecznych. 

Te dwa rodzaje złości często idą ze sobą w parze i wtedy takie osoby są brutalne tak w czynach, jak i w słowach. Jeśli do tego dla odmiany dodamy kulturowy przekaz (kierowany głównie do dziewczynek, a potem kobiet) w stylu: „złość piękności szkodzi” lub „nerwy w konserwy” (kobieca złość po dziś dzień jest na cenzurowanym, zwłaszcza jeśli dotyczy kobiet dojrzałych, u których wszelkie przejawy złości kojarzą się z rozchwianiem emocjonalnym) to wychodzi na to, że kiedy nie wyrażamy złości jest źle, ale kiedy ją komunikujemy to także jest źle. 

Stale utrzymująca się złość uruchamia w ciele mechanizm z gatunku „walcz lub uciekaj”, związany ze wzrostem poziomu adrenaliny we krwi. Można powiedzieć, że złość w tym wypadku jest reakcją ratunkową. Jednocześnie wzrasta ciśnienie krwi i utrzymuje się na wysokim poziomie przez długi czas, nawet gdy pozornie złość nam już dawno minęła. W rezultacie nałogowcy złości to osoby, które miewają ataki serca oraz wylewy. To wszyscy ci cholerycy, z którymi ciężko i w domu i w pracy wytrzymać. Złość równa się wysoki kortyzol prowadzący do niebezpiecznego dla organizmu zespołu metabolicznego (hormon glikortykosteroidowy, potocznie określany mianem hormonu stresu) powodujący tzw. otyłość kortyzolową (nagromadzoną tkankę tłuszczową w okolicy brzucha). 

Wygląda na to, że w świecie, w którym utrzymanie się na powierzchni jest coraz trudniejsze, tylko zwycięzcy wzbudzają szacunek. Bardzo łatwo jest poczuć się przegranym – wściekłym i gotowym do walki przegranym. Ale bywa i tak, że złość jest „uczuciową przykrywką”. Jest tak silna i głośna, że uniemożliwia odczuwanie czegokolwiek poza nią. 

Czy jesteśmy zatem gotowi zajrzeć za kurtynę i dotrzeć do ukrytych tam uczuć, tak aby osiągnąć pełnię swojej osobowości? I nie wytracać przy tym ogromu życiowej energii, którą złość pochłania? Czy można nauczyć się ją wyrażać w zdrowy i niekrzywdzący innych sposób? Trudno przecież „poprawnie” czy też „właściwie” zezłościć się na partnera/partnerkę, gdy ten/ta pije, ćpa, zaniedbuje rodzinę, czy po prostu nie kocha. Tu mamy jednak do czynienia z sytuacjami skrajnymi, a w każdym razie takimi, które powinny być uważane za skrajne. 

W swojej wieloletniej praktyce psychologicznej często widzę u kogoś głęboko zakamuflowaną, masywną, tłumioną i przyduszoną w środku złość w stosunku do partnera, która zostaje całkowicie przeniesiona na osobę, która jej doświadcza. Na tę cierpiącą osobę i na cały świat, który ją otacza. Taka nieuświadomiona złość bywa zagrażająca. Bo gdyby ją dopuścić do głosu to zaraz za nią poszłoby działanie takie jak rozstanie z partnerem, wyprowadzka, czy poproszenie o pomoc rodzinę, przyjaciół. To bywa zbyt trudne. Wtedy czasem łatwiejszym wyborem wydaje się skierowanie złości ku sobie. 

Przy nasilonej złości obserwuje się większą intensywność objawów również w zespole stresu pourazowego, uogólnionych zaburzeniach lękowych, depresji (o której czasem mówi się, że jest niewyrażoną złością skierowaną właśnie ku sobie), czy nerwicy natręctw. 

Jest jednak światełko w tym ciemnym tunelu, bowiem kompetencji wyrażania złości na zewnątrz można się nauczyć. Od czego zatem można zacząć? Od tego by nazywać swoje uczucia np. „jestem wściekła na swoich rodziców i mam im za złe, że nigdy mnie nie przytulili mimo, iż tak bardzo tego potrzebowałam”, czy „jestem sfrustrowana, ponieważ wydawało mi się, że życie będzie łatwiejsze, a wcale takie dla mnie nie jest”. I nie trzeba koniecznie tych słów kierować bezpośrednio w czyjąś stronę. Mogą one być naszym wewnętrznym monologiem. 

Ważne jest, że w ten sposób normalizujemy złość, uświadamiamy sobie co dokładnie jest jej źródłem i ściągamy tym samym z niej odium tykającej bomby, która może w najmniej oczekiwanym momencie wybuchnąć. Najlepiej jest w tym procesie odnosić się do faktów, czyli do tego co konkretnie się stało i jakie uczucie to we mnie wywołało. 

Wyrażanie złości wprost, w sposób otwarty i jasny (nie tylko dla mnie, ale także i dla drugiej strony) przede wszystkim zapobiega eskalacji konfliktu, a po drugie daje poczucie sprawczości i kontroli. Złości nie trzeba się pozbywać, w końcu o czymś ważnym nas ona informuje. Trzeba jednak ją sobie uświadomić, nazwać po imieniu i w zdrowy sposób ukierunkować. 

Osoby, które nagromadziły w sobie dużo destrukcyjnej złości często nie potrafią przyjąć miłości i ciepła drugiego człowieka. Bywa, że i wytrawnemu specjaliście jest do takiej osoby trudno dotrzeć, bo przepełniony złością człowiek często przejawia opór i mimo, iż chodzi do psychologa to wcale nie chce się leczyć i nie dąży do polepszenia swojego stanu. 

Ważne jest też, abyśmy sobie uświadomili, że nie każda osoba, która chodzi na terapię realnie chce poprawy swojego dobrostanu, czasami zależy jej tylko na utrzymaniu status quo. Tacy ludzie złoszczą się nie tylko na to co ich w życiu spotkało czy też spotyka, ale złoszczą się także na specjalistę postrzegając go jako osobę zagrażającą w takim samym stopniu jak cała reszta świata. 

Konfrontacja z własną złością bywa trudna, a już szczególnie trudna jest wtedy, gdy w tym wszystkim są dzieci. Bo na złość najbardziej pomaga prawda. A to wbrew pozorom jest trudne, bo niektóre prawdy są bardzo niewygodne i wymagałyby przełomowych zmian w codziennym funkcjonowaniu. Nie każdy jest na takie życiowe rewolucje gotowy. Nazywanie wprost tego co się dzieje jest dla osoby owładniętej dysfunkcjonalną złością (szczególnie na początku tego procesu) bolesne i raniące. 

Przede wszystkim musimy nazwać to co nas złości, określić jakie nasze granice zostały naruszone oraz dowiedzieć się o jakie potrzeby chodzi. Jeśli tego nie zrobimy to istnieje ryzyko, że z biegiem lat staniemy się zgorzkniałymi i wiecznie niezadowolonymi osobami. To jest również moment, w którym trzeba zastanowić się na ile moje oczekiwania wobec drugiej strony są zdrowe i adekwatne. 

Aby złość nie niszczyła naszych relacji, musimy rozpoznać skąd ona pochodzi i do kogo konkretnie jest adresowana. Warto jednak tę pracę wewnętrzną nad sobą wykonać i zaopiekować się obszarem przekształcenia złości i płynącej z niej frustracji w siłę motywacyjną oraz produktywne wykorzystanie tych napędowych uczuć. Złość zmienia jakość naszego życia na gorsze, rzutuje na to jak widzimy świat, innych ludzi i na to jak postrzegamy siebie. Pominięta, zepchnięta gdzieś w czarną czeluść nie minie i nie usunie się niepostrzeżenie. 

Na to nie liczmy. Powiem więcej: ta niewyrażona złość zostawi w nas widoczną i krwawiącą ranę. Bo przecież to, że nic z nią nie robimy oznacza, że nie respektujemy własnych granic. Dlatego będzie ona w nas pracować dopóty, dopóki się z tymi swoimi granicami i traktowaniem siebie nie poukładamy. 

Aleksandra Szewczyk, psycholog