Z separatystą na czele, miliardami oszczędności i sporami przed exposé. Pięć pytań o nowy rząd belgijski.

Z końcem stycznia, po trwających osiem miesięcy negocjacjach uformował się belgijski rząd federalny. Premierem został Bart De Wever, lider partii, która latami postulowała niepodległość Flandrii. W gabinecie ma konserwatystów, liberałów, chadeków i socjalistów, a ogień z wodą ma łączyć, realizując równocześnie projekt zaciskania pasa i twardej polityki migracyjnej. 

1. Dlaczego (znów) tyle to trwało?

Wydawało się, że karty już dawno nie leżały tak dobrze. W wyborach z czerwca 2024 r. we Flandrii po raz kolejny zwyciężył prawicowy Nowy Sojusz Flamandzki (N-VA), a w Walonii niespodziewanie władzę stracili socjaliści – na rzecz przesuwających się coraz bardziej na prawo liberałów z Ruchu Reformatorskiego (MR). Dość sprawnie udało się zawiązać rządy regionalne – we Flandrii N-VA wszedł w koalicję z chadekami (cd&v) oraz socjalistami (Vooruit), a na południu kraju MR z centrystami z Les Engagés. 

Na szczeblu federalnym te same pięć partii media szybko ochrzciły „koalicją Arizony” od kolorów, które występują w ich logo oraz we fladze stanu USA, ale poród okazał się skomplikowany. Miesiącami nie udawało się dojść do porozumienia, zwłaszcza liberałom z socjalistami. Wbrew belgijskiej tradycji tym razem to partia z Flandrii walczyła o lewicowe akcenty, a Frankofoni nie chcieli słyszeć o nowych podatkach. Konserwatystom z N-VA bliżej do tych drugich, ale tylko głosy Vooruit gwarantowały stabilną większość.

Nie brakowało teatralnych gestów, odchodzenia i powracania do stołu negocjacyjnego, który na finiszu rozmów stanął w akademii wojskowej. Tam telenowela dobiegła końca – po niecałych ośmiu miesiącach, czyli krócej tylko od formacji z lat 2010-11 oraz 2019-20. Absolutny rekord pobiła nieprzerwana 40-godzinna debata parlamentarna przed zaprzysiężeniem gabinetu.

2. Jak separatysta został premierem kraju?

Z zewnątrz wygląda to na jeszcze jeden przykład belgijskiego surrealizmu. Oto przysięgę wierności królowi Filipowi składa nowy premier Bart De Wever. Od ponad dwóch dekad przewodniczący Nowego Sojuszu Flamandzkiego, partii, której statut otwiera punkt o niepodległej Flandrii. Przez lata De Wever nie przepuszczał okazji do ataku na Belgię, określając ją „chorym człowiekiem Europy”, krajem „bez przyszłości” i „nieudanym narodem”. Od teraz będzie zarządzał systemem, w który sam, jak się zdawało, nie wierzy. Będzie go reprezentował na zewnątrz, stawał na baczność do hymnu i doinwestowywał belgijską armię. 

Ale N-VA i Bart De Wever przeszli ewolucję. W kampanii wyborczej powtarzali, że niepodległość Flandrii są gotowi zastąpić konfederacją. W biedniejszej Walonii, dla której transfery porównywali niegdyś z „kroplówką dla narkomana”, zaczęli budować własne struktury partyjne, chętnie rozmawiali z francuskojęzycznymi mediami – po francusku. De Wever przy każdej okazji powtarza, że urząd premiera nigdy nie był jego marzeniem i że z autentycznym bólem zwalnia fotel burmistrza Antwerpii. Zasiadał w nim od 2013 r. i twierdzi, że tak jak „uzdrowił” swoje ukochane miasto, tak teraz chce pomóc całej Belgii. 

Kibicuje mu sam król, który podczas ostatniego święta narodowego dyplomatycznie wyraził poparcie dla tworzącej się w bólach koalicji. Filip I oświadczył wówczas, że „jeśli ta misja się nie powiedzie, to straci na tym spójność społeczeństwa i reputacja kraju”. Tak oto Bart De Wever stał się strażnikiem spójności i reputacji Królestwa Belgii.

3. Jak ostry jest skręt w prawo?

Nowy rząd lubi się porównywać do pracowitych mrówek, które będą rozważnie gospodarzyć po kadencji rozrzutnych i beztroskich „świerszczy”. Od miesięcy powtarzane są zaklęcia o zbijaniu deficytu budżetowego, który dziś w Belgii wynosi 4,6 proc. PKB. To koszt starzejącego się społeczeństwa, rosnących wydatków na emerytury i inne świadczenia, a także obsługi długu publicznego w wysokości 105 proc. PKB. 

Umowa koalicyjna zapowiada zatem oszczędności. Konkretnie szuka 23 miliardów euro, przede wszystkim poprzez cięcia emerytur i ograniczenie w czasie prawa do zasiłku dla bezrobotnych. Faktycznie Belgia jest dzisiaj jedynym państwem UE, które zasiłki wypłaca bezterminowo, choć inne państwa oferują przejście na inne rodzaje wsparcia. „Sine labore nihil” – taki roboczy tytuł zaproponował Bart De Wever dla rządowych pomysłów, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „bez pracy nie ma kołaczy”.

Znacznie mniej zyska budżet na zaostrzeniu polityki migracyjnej, choć zwłaszcza N-VA podkreśla rygorystyczne nowe zasady, odpierając presję pozostającej poza rządem skrajnej prawicy z Interesu Flamandzkiego (Vlaams Belang). „To najsurowsza polityka migracyjna w historii” – obwieścił nowy minister obrony Theo Francken i tym samym sparafrazował lidera rządzącej dziś Holandią Partii Wolności Geerta Wildersa. Obostrzenia przewidują przyjmowanie trzy razy mniej wniosków o azyl, redukcję miejsc w ośrodkach dla ubiegających się o ochronę, utrudnienia w łączeniu rodzin, nabywaniu belgijskiego obywatelstwa i uzyskiwaniu prawa do świadczeń socjalnych. 

4. Co tu robi lewica?

Flamandzcy socjaliści od pewnego czasu określani są już jako „flinks”, czyli „elastyczna lewica”, która potrafi się odnaleźć w ograniczeniach prawa do azylu i do zasiłków. To, czego nieustępliwie bronią to indeksacja płac, ustawowe w Belgii korygowanie zarobków w zależności od inflacji. Za największą zdobycz mogą jednak uznać plan wprowadzenia podatku od zysków kapitałowych, który do tej pory tutaj akurat nie był naliczany. O to toczyły się najgorętsze negocjacje i właściwie toczą do teraz, bo liberałowie z MR wciąż próbują utargować niższe taryfy i wyłączyć z zapisu kolejne grupy.

Podczas kongresu Vooruit wicepremier i minister zdrowia Frank Vandenbroucke powiedział: „W tym prawicowym klubie czeka nas codzienna walka. Jednak zaczęliśmy ją dobrze”. Partyjni delegaci zaaprobowali udział w rządzie przytłaczającą większością głosów. Z drugiej strony część z nich maszerowała już w pierwszej demonstracji przeciw oszczędnościom w systemie oświaty. Teraz związki zawodowe zapowiadają masową mobilizację każdego 13. dnia miesiąca. Prym w strajkach będzie wiodła francuskojęzyczna Parti Socialiste, która mówi o „rządzie społecznego rozpadu”, a, co ciekawe, swoją siedzibę w Brukseli dzieli z… flamandzkim Vooruit.

5. Czy rząd przetrwa do końca kadencji?

Symboliczne było oficjalne zdjęcie ministrów nowego rządu, w którego daleki kadr weszła nierozpoznawalna z daleka postać. To Georges-Louis Bouchez, lider Ruchu Reformatorskiego, który do ostatniej chwili był przymierzany do funkcji wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych. Ostatecznie pozostał na czele partii, której statut zabrania łączenia funkcji przewodniczącego z ministerialną teką. Taki układ okazał się niezwykle uciążliwy w poprzedniej kadencji, gdy MR również współtworzył rząd, a Bouchez bez pardonu z tylnego siedzenia atakował partnerów. Tym razem, na godziny przed wygłoszeniem exposé, Bart De Wever musiał gasić pierwszy pożar między koalicjantami, bo niesubordynowany liberał w ostatniej chwili chciał przepchnąć zmianę przepisu o podatku od zysków kapitałowych. 

Ambicje Georgesa-Louisa Bouchez, w tym stworzenie jednej panbelgijskiej partii liberalnej, nie ułatwią pracy nowemu gabinetowi. Gabinetowi, który, przypomnijmy, składa się z flamandzkich nacjonalistów, liberałów, chrześcijańskich demokratów i socjalistów. Rozpiętość światopoglądowa jest spora, podobnie jak potencjał konfliktów. Małą zdawałoby się Belgią nie sposób jednak rządzić inaczej jak tylko w szerokiej koalicji. Poprzedniemu rządowi, składającemu się aż z siedmiu partii, udało się dotrwać do końca kadencji. Za to ten przed nim, w którym spójność ideologiczna wydawała się większa, a pierwsze skrzypce grały N-VA oraz MR, rozpadł się po czterech latach. W przypadające na 2030 r. dwusetlecie królestwa wejdziemy już zapewne w całkiem nowej konfiguracji. Chyba że negocjacje po kolejnych wyborach znów będą trwały kilkaset dni. 

Tekst powstał na początku lutego 2025 r.