Słowo o byle czym

with Brak komentarzy
Czas czytania: 4 minut

Ponieważ Szanowna Osoba Czytająca (SOC) może zostać aż do mdłości zagłaskana gładkością różnych przekazów, „Słowo” trzyma się jak najdalej od i jak najbliżej do.

Dlatego planowo realizuje brak planu, czyli swawolę na łąkach dowolności.

SOC może się spodziewać, czego może się tutaj spodziewać, jeśli rzuciła okiem na choć jeden z ostatnich artykułów tego skromnego kącika. Tym sposobem wstęp do wstępu jest już zbędny, więc możemy.

Spyta Ktoś – Przepraszam, a co możemy? – To ja przepraszam i odpowiadam, że o tym była mowa w poprzednich wstępach do wstępu. Ile bowiem razy można wstępować, choć jest taki jeden, który wstępował już wiele razy i za każdym razem płoni się jak nastolatka, która po raz pierwszy dała buzi. Za tym idzie świeżość deklaracji, że odświeżony świażak z nową plakietką w klapie zawsze będzie wierny swojej buzi, zawsze nieskalany czystością intencji i zawsze w jasnej perspektywie dalekosiężnych obietnic. Nie chcę tutaj zanurzyć SOC w otchłani pesymizmu, dlatego teraz, w ramach swawoli na łąkach, będzie o wynurzeniach.

Wynurzenia obserwatora

Temat: Eksploracja sieci www w poszukiwaniu odpowiedzi jest jak pętanie się po dzielnicach miast.

Dzielnice biurowe, za dnia pełne gwaru i pośpiechu, w nocy odpoczywają. Tylko ochrona czuwa przerzucając strony w smartfonach, sporadycznie rzucając okiem na monitoring. Ktoś pojawił się przed głównym wejściem.

– Idę sprawdzić, mruknął ten z krótszym stażem i zsunął nogi z kontuaru. Nos rozpłaszczony na szybie, zrezygnowana mina starszego człowieka i nieme pytanie: czy może tu trochę posiedzieć?

– No i co tam? – Nic, tylko bezdomny schronił się przed deszczem.

Dzielnice mieszkaniowe przesycone rutyną: rano tętnią pośpiechem rodziców i dzieci, pod wieczór ożywają powrotami z pracy i ze szkoły. Wieczory toną w perspektywie dnia następnego „Jutro muszę to i tamto”. Weekendy wypełnia nadrabianie zaległości z całego tygodnia. Tu ktoś zapomniał o rocznicy, tam o urodzinach. Dwoje emerytów zastanawia się: dlaczego w mieście jest mało ławek. – Teraz to nie to, co kiedyś. – Taak… Za czym oni wszyscy tak gonią…

Inne dzielnice, senne za dnia, ożywają po zmroku, kiedy neonowe reklamy wabią tam i ówdzie. Pod ścianami wystają indywidua z obojętnym wzrokiem, którym cię prześwidrują i ocenią wszystko: od stanu ducha, aż po stan portfela. Jedni chcą ci powiedzieć coś bardzo ważnego, inni za bezcen sprzedać coś bezcennego, albo wciągnąć do zaułka, żeby pozbawić cię tego, co masz, lub zaoferować coś, czego nie potrzebujesz.

Osoba Szukająca Odpowiedzi trafia do baru: gwarnego, pełnego pustego śmiechu panien z dobrego domu oraz młodzieńców z perspektywami po rodzicach. Starzy już spisali testament, ale kurczowo trzymają się życia. Jesienią wykupią najtańszą wycieczkę na Kanary, sięgając do własnych oszczędności z wyrzutami sumienia, bo to przecież dla dzieci. Na pustych plażach wolne leżaki zaproszą do rozmyślań i odkrywania, że to, co najważniejsze, ich życie spychało na drugi plan, a dzieci nawet nie chcą słyszeć o tym, co ważne. Przecież to dla nich ważne. Ach…

Opada klamka jak spust migawki. Krótkim obrazkiem z wnętrza baru drzwi puszczają oko do rzeczywistości, wypluwając kolejnego bywalca, który w pustym portfelu szuka wczorajszego dnia i z pustej twarzy ściera przelewanie z pustego w próżne. Szukający odpowiedzi, otumaniony dudnieniem głośników i podpytywaniem przez barmana „co pan o tym myśli”, też został wypluty, bo zauważył, że „tutaj nie da się myśleć”.

Idzie w miasto. Może za tamtym rogiem…

W końcu zmęczony decyduje: jutro pojedzie do innego miasta, żeby nie natknąć się na kogoś, kto mógłby mu zadawać pytania. Przecież ma własne i szuka odpowiedzi u nieznajomych, którzy na pewno będą dyskretni, sympatycznie empatyczni, obiektywni i kompetentni.

Przekimał kilka godzin w pociągu, żeby wieczorem popętać się po nowym mieście. Jest ono jednak podobne do poprzedniego. Przytłoczony tym odkryciem wszedł do baru, zamówił drinka i oparł się łokciami, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przy sąsiednim stoliku siedzi kobieta, którą widuje na swoim osiedlu.

Kilka prób uchwycenia wzroku. Cienie uśmiechu niepewnie zawisły w połowie drogi. Pytające spojrzenie i zrezygnowane przyzwolenie przystały na kompromis. – Pani pozwoli… – Cii… niech pan siada. On i ona pochylili głowy nad wspólnym stolikiem. Kelner machnął brudną ścierką. – Coś podać? – To samo proszę. – Ja to, co pani.

Potem do ciepłych już drinków spadły pierwsze słone krople. Zza zachmurzenia wyjrzało słońce.

– Teraz to wszystko wygląda zupełnie inaczej, szepnął On.

– Nic nie mów, bo ta chwila już nie wróci.

– Więc zabierzmy ją ze sobą.

– Nic nie mów…

Autor teraz uratuje SOC przed wybuchem, gdyż nie zamachnie się na jego prawo do własnych refleksji. Nie wtrąci wtrętu jak np. „Cóż, czasem trzeba być daleko, aby zobaczyć to, co jest blisko”.

Kelner nie doniósł kolejnych drinków, bo Ona i On opuścili bar trzymając się za ręce. On trzymał Ją tak kurczowo, że aż pierścionek po matce boleśnie wpił się w sąsiednie palce. Lecz życie nauczyło Ją, że za wszystko musi zapłacić. Ten ból jest ceną za tę chwilę, pomyślała.

The End

Kelner nie doniósł drinków, ale doniósł na barmana, dlatego teraz będzie o donoszeniu.

Donosicielstwo kwitło, kiedy jeszcze było możliwe donoszenie na adres przy ulicy. Np. „Szanowny Panie Oficerze, uprzejmie donoszę, że ten bałwan Bździński kupił wartburga i jedzie do NRD. Kupione tam buty sprzeda tu z zyskiem, nie płacąc podatku naszej socjalistycznej ojczyźnie.

Nie nazywam tego bałwana osłem, bo nie wiem, czy on jest głupi, czy konsekwentny jak osioł. Ale z bałwanem to raczej pewne, bo on nie ma mózgu i ocieka, ale Bździński mózg ma i ucieka przez NRD do RFN, ale bez butów”.

Taki donos zwykle był anonimem, czyli wycinanką z czasopism. Potem adres przeniósł się w ulotne rejony www, a donoszenie przybrało formę dosyłania, zachowując jednak miano ‘list’ (po ichniemu mail).

Anonimowość staje się coraz bardziej elitarna. Wydania papierowe wychodzą z użycia, ale eskimoskie wycinanki spod Olkusza i wycinanie, choć bardziej eteryczne, ciągle pozostają elitarne. Może dlatego coraz mniej ludzi próbuje z tych wycinanek cokolwiek układać, bo to się po prostu nie klei.

A teraz o szukaniu sensu w bezsensie bezsensu w sensie, bo nie ma to jak mały absurdzik w wywodzie.

Doniesienie i kaczka

W prasie spod prasy wylazła kaczka: nieopierzony dziennikarz dorwał się do pióra i żeby zrobić koło pióra naczelnemu, który na odprawie nazwał go zielonym pismakiem, doniósł, że z pobliskiej spółki zoo nawiało jakieś opierzone coś i zżarło wszystkie zielone, z nikim się nie dzieląc. Jednak to nie źdźbła trawy były zielone, lecz zasłużone zielone, którymi kiedyś szeleszczono na uboczu, a teraz naczelny szeleści nimi pod stołem. Ale podobno szeleszczenie też mają ukrócić, gdyż taki jeden z drugim położył wszystko na jedną kartę. A to była jedna wielka kaczka dziennikarska, bo ta karta była z plastiku.

Postawmy ostatni The End bez komentarza. Nie każde doniesienie zasługuje na odniesienie, bo kto by toto zniósł i jeszcze się z tym obnosił?

Michał Nowacki

Facebook