Nikt tak nie potrafi zagmatwać i skomplikować sobie życia jak my sami. I nawet kiedy uda nam się wyjść z jednych kłopotów i wydawałoby się, że już teraz jesteśmy mądrzejsi, że wyciągnęliśmy wnioski, to nie mija wiele czasu, a lądujemy w kolejnych tarapatach. Nierzadko takich samych, tylko z inną osobą albo w innej pracy, czy w innym mieście. I wychodzi na to, że kłopoty się nie zmieniły, a zmieniła się jedynie sceneria.
Jeszcze dobrze nie wyjdziemy z jednej toksycznej relacji, a już nowa pojawia się na horyzoncie i lecimy w jej kierunku jak ćma do światła. Dopiero co udało nam się znaleźć pracę, a w tej nowej także nie układa nam się ze współpracownikami. I tak wciąż od nowa powtarzamy życiowe dramaty. Maltretowana żona po raz kolejny wycofuje oskarżenie, i mimo iż mogłaby zakończyć swoje cierpienie, to jednak tego nie robi, twierdząc, że nie chce zranić męża. Nie do uwierzenia, a jednak bardzo prawdziwe i częste. I tak kłopoty się za nami ciągną choć wydawałoby się, iż pozornie robimy wszystko, aby od nich stronić.
Przyjrzyjmy się zatem, co się w naszej głowie dzieje i jakiej lekcji nie odrobiliśmy, że tak uporczywie sobie szkodzimy i popełniamy wciąż te same błędy. Bo nie rodzimy się ze skłonnością do szkodzenia sobie, gdzieś zatem musi być wyjście z tego błędnego koła, będącego często pokłosiem wczesnych, czasem bardzo trudnych doświadczeń. Żyjemy źle i popełniamy wciąż te same błędy nie dlatego, że taką mamy ochotę, ale dlatego, że nie widzimy i nie umiemy znaleźć innego rozwiązania.
Czasu dzieciństwa i dorastania już nie przywrócimy, ale możemy za to spróbować się mu przyjrzeć i zrozumieć, dlaczego zachowujemy się tak, jak się zachowujemy. I tak ci z nas, którym nie dane było wychowywać się we wspierającym, pełnym miłości i szacunku domu, w dorosłym życiu będą prawdopodobnie walczyli o miłość, starając się na nią w jakiś sposób zasłużyć. Uciekać się będą przy tym czasami do tak dramatycznych środków, że kolejni partnerzy, przyjaciele, znajomi czy nawet ich własne dzieci momentami tego nie wytrzymują i zrywają kontakty.
Osoby, które cierpią na pewien rodzaj „niedokochania w dzieciństwie”, w relacjach czy to miłosnych, rodzicielskich, czy koleżeńskich, często podkreślają, jak bardzo się starają i poświęcają dla swoich bliskich, domagając się tym samym uznania, podziwu i wdzięczności. Ale w zamian wdzięczności bliscy w końcu zaczynają się na te osoby złościć i dystansować. Bo jak długo można funkcjonować będąc przymuszanym do nieustannego okazywania wdzięczności i szacunku? Tym bardziej, że często ci bliscy wcale nie oczekują, a czasami wręcz nie chcą aż takiego zaangażowania i poświęcenia z drugiej strony.
Dlaczego? Bo to poświęcanie się najzwyczajniej na świecie im ciąży. I wtedy padają słowa w stylu: „wcale Cię o to, co dla mnie robisz, nie prosiłem”, „nie chcesz, to nie rób, ale nie wymagaj ode mnie wiecznej podzięki”, czy „nie musisz się tak dla mnie poświęcać”. Efekt jest taki, że zarówno ci poświęcający się, jak i ci, w stronę których czynione są wyrzeczenia, są nieszczęśliwi i mają poczucie krzywdy. Jedni, bo czują się niedoceniani, a drudzy, bo nie chcą żyć z kimś, kto ich psychicznie obciąża i nieustannie domaga się uwagi i docenienia.
Wiele osób sprawia wrażenie, jakby wcale nie szukało w życiu dobrze rokującej relacji, ale wręcz dokładnie odwrotnie – powtarzało wcześniejsze relacje, z powodu których doznali psychicznych urazów. I kręcą się w błędnym kole seryjnych niepowodzeń i porażek, których w pewnym sensie doświadczają na własne życzenie.
W pracy psychologicznej z patogennymi skryptami zachowań odkrywamy pewne sztywne struktury i przekonania, jak na przykład takie, że tylko dramatyczne wyrażanie uczuć zapewni mi miłość i uwagę drugiego człowieka, albo że okazanie bliskości kończy się porzuceniem, więc na wszelki wypadek lepiej się nie przywiązywać. Jest tego wiele i dotyczy nie tylko bliskich relacji, ale przekłada się na każdą inną sferę życia. Ci, którzy wyrastają w toksycznie uwikłanych rodzinach, nie wykształcają odrębnej silnej tożsamości, i cierpią z powodu niskiej samooceny.
Wielu z nich zmaga się z chronicznym lękiem przed porzuceniem, zahamowaną, kumulującą się i niewyartykułowaną złością, poczuciem braku wpływu i kontroli nad własnym życiem. Znakomitym przykładem jest sytuacja pewnej pani, która tak groziła swojemu partnerowi samobójstwem, że ten postanowił odejść i na wszelki wypadek wyprowadził się do innego kraju. Pani zapytana o to, dlaczego stosowała na partnerze szantaż emocjonalny, odpowiedziała, że chciała, aby partner pokazał jej, jak bardzo mu na niej zależy i jak bardzo ona cierpi, kiedy jego przy niej nie ma.
Oznakami uwikłania, które powinny zwrócić naszą uwagę są: brak granic emocjonalnych, nadmierne poświęcanie się dla innych przy jednoczesnym poczuciu frustracji i niedocenienia, niskie poczucie własnej wartości, nieumiejętność jasnego wyrażania swoich uczuć i potrzeb, czy postrzeganie siebie przez pryzmat roli, jaką pełnimy, a nie tego, kim jesteśmy i co sobą reprezentujemy.
Mocno niepokojącymi sygnałami są także zależność od partnera, jego humorów i próby odgadywania w jakim akurat dziś jest nastroju czy wciąganie dzieci, przyjaciół lub znajomych w małżeńską grę pt. „opowiedz się po czyjej jesteś stronie”. Powyższe przykłady świetnie obrazują, jak to stosujemy niezliczone manewry obronne i manipulujemy otoczeniem, by nie zobaczyć własnego udziału w swym nieszczęściu.
W dobrych, zdrowych relacjach więź nie oznacza poświęcenia swojej indywidualnej tożsamości i poczucia własnej wartości na rzecz bycia z kimś. Nie powinna być dla nas formą więzienia, a wręcz przeciwnie, do rozwijania się i pogłębiania potrzebuje przestrzeni. Zdrowa bliskość charakteryzuje się wzajemnym wsparciem, serdecznością i intymnością bez narażania swojego emocjonalnego dobrostanu czy też dobrostanu naszego partnera. W zdrowej relacji pozwalamy sobie i drugiemu człowiekowi na życie i funkcjonowanie także poza nią, i nie powinno to powodować uszczerbku dla naszego związku. Jeśli tak jest, to sytuacja jest co najmniej niepokojąca.
W zdrowej relacji lubimy spędzać czas razem i nie robimy tego ze strachu przed utratą więzi, z poczucia winy czy obowiązku, lecz z automatycznej potrzeby i najzwyklejszej w świecie chęci bycia razem. Nie próbujemy siłą i szantażem emocjonalnym kogoś do siebie przywiązać, bo gdzie wtedy miałaby być przestrzeń na otwartość, zaufanie i bliskość?
Wspaniale jest być w relacji z drugim człowiekiem, ale tylko i wyłącznie przy jednoczesnym uszanowaniu swojej własnej niezależnej przestrzeni. Tak aby każde z partnerów mogło realizować się w związku, ale także i poza nim. Wyzwalanie się z ciasnych i toksycznych więzów bywa bolesną pracą, wartą jednak swojej ceny i zaangażowania. Jeśli bowiem nie nauczymy się rozpoznawania i komunikowania swoich uczuć, uznawania ważności własnych potrzeb, prawa do powiedzenia „nie” i wyznaczania granic, to nie będzie nam dane doświadczyć spełnienia, a także radości płynącej z satysfakcjonującej relacji, której niezbędnym składnikiem jest zachowanie własnej unikalnej tożsamości.
Aleksandra Szewczyk, psycholog